Nie ma odwrotu
Z tej drogi nie ma już jak zawrócić. Od powrotu z Via degli Dei w każdej wolnej chwili „studiuję” nowe szlaki. Mam wrażenie, że potrzeba bycia znowu w drodze jest poza moją kontrolą, jest nie do opanowania. To poczucie wolności, kiedy wędruje się przez kilka dni z plecakiem jest czymś wręcz nieziemskim. Uzależnia jak narkotyk. Tak… nie ma od tego odwrotu.
Niby wciągnął mnie już wir działań – piątek był jakimś szalonym rollercoasterem, ale jakąś częścią głowy jestem nadal na szlaku.
Za 8 dni wyruszam znów, tym razem tylko na trzy dni i bez ekstremalnego wysiłku, ale krajobrazowo – jeśli pogoda nie zawiedzie – będzie to bajka nad bajkami. Praca nad książką trwa. Sama nie mogę się jej doczekać, bo piszę o czymś co jest moim życiowym celem, spełnieniem, radością – piszę o powolnym wędrowaniu.
Z tego też względu nie mogę się jeszcze dziś podzielić wszystkimi informacjami i refleksjami po tej podróży, bo potem nikt do mojej książki nie będzie chciał zajrzeć, a na tej zależy mi szczególnie.
Dziś napiszę tylko bardzo skrótowo o poszczególnych etapach i o wyposażeniu wędrującego, które jest fundamentalne.





Via degli Dei w sześciu etapach
Via degli Dei można podzielić sobie dowolnie, choć oficjalnie dzieli się drogę na pięć lub sześć etapów. Oczywiście są tacy, którzy skracają ją do czterech albo rozciągają do siedmiu – wszystko zależy od potrzeb, oczekiwań i możliwości. My postanowiłyśmy pokonać tę trasę w sześć dni, żeby mieć wystarczająco dużo czasu do celebrowania naszego cammino.
Pierwszy etap – zaplanowałyśmy jako najdłuższy dystans, biorąc pod uwagę, że na początku nie ma się skumulowanego zmęczenia i jest się świeżym jak skowronek. 33 kilometry od Bolonii do Brento było według mnie najnudniejszym i najmniej widowiskowym etapem. Ze względu na alert pogodowy, o jakim pięć razy przypomniała nam pani w punkcie startowym, musiałyśmy iść dłuższą trasą, a wędrowanie asfaltem po industrialnych przedmieściach nie było niczym nadzwyczajnym. Piękne było samo wyjście z Bolonii – pierwsze kilometry pod portykami i dotarcie na San Luca, natomiast następne kilometry były już męczącą dłużyzną. Zrobiło się naprawdę ładnie od Palazzo de’ Rossi, kiedy zaczęłyśmy wspinać się na bolońskie wzgórza.
Drugi etap zaczęłyśmy od wspinaczki na Monte Adone, u stóp którego miałyśmy pierwszy nocleg i był to piękny początek tego etapu. Jego wypada w miasteczku Monzuno, gdzie można się posilić i napoić czym dusza zapragnie, my zrobiłyśmy to przy kamiennym stoliku po zakupach w lokalnym minimarkecie, a potem przysiadłyśmy w barze na kawę i zasłużone „cicchettino” (wzmacniający kieliszeczek).
Drugi etap uważany jest za najcięższy i rzeczywiście pod górę wspięłyśmy się ponad 1000 metrów. Koniec ten trasy wypada w Madonna dei Fornelli. Tam miałyśmy nocleg w legendarnym miejscu, gdzie w pakiecie była również bajana kolacja. Sam nocleg nie jest godny polecenia, ale już bajanie zdecydowanie tak.
Trzeci etap jest bardzo ciekawy – przechodzi się przez granicę Emilii Romanii i Toskanii i krajobraz powoli się zmienia. Wielką atrakcją tego etapu są najwyższy szczyt Via degli Dei „Banditacce”, fragment zachowanej drogi rzymskiej – Flaminia Militare – która ma ponad 2000 lat oraz cmentarz niemiecki na Passo della Futa. Opowiadałam o tym miejscu w Nieznane Toskania i Romania.
Trzeci nocleg zaplanowałyśmy na kempingu il Segrente na Monte di Fo’, który z serca polecam – wygodnie i ciepło, a na miejscu bardzo miła trattoria.
Czwarty etap jest w moim prywatnym rankingu najpiękniejszy i najbardziej emocjonujący. Jeśli chodzi o widoki nie ma sobie rywali, do tego, jeśli wybierze się wariant trudny, można posmakować odrobinę adrenaliny!
Ten etap kończy się zejściem do Mugello. Po przystanku na kanapkę w Sant’Agata, dotarłyśmy do San Piero a Sieve, gdzie zatrzymałyśmy się na nocleg.
Piąty etap jest również prześliczny, bo oczy mami typowo toskański krajobraz, do tego mija się zamek Medyceuszy i klasztor na Monte Senario. Ten etap zakończyłyśmy w B&B, w lesie otaczającym sanktuarium.
Szósty etap to wisienka na torcie. Wędruje się pięknymi, ciągnącymi się bez końca łąkami, a oczy wypełniają się łzami, kiedy po raz pierwszy widzi się czerwony dywan florenckich dachów z najpiękniejszą kopułą świata. Część trasy biegnie etruską drogą, przechodzi przez Fiesole i w końcu prowadzi do centrum miasta, gdzie na końcu dostaje się ostatnią pieczątkę w Palazzo Vecchio i skromny dyplom ukończeni trasy.
Opisałam wszystko w telegraficznym skrócie – mam nadzieję, że mi to wybaczycie i że cierpliwie poczekacie na książkę, w której zdradzę wszystkie detale, wskazówki, podzielę się adresami, poradami i podpowiem jak taką wyprawę zorganizować, żeby naprawdę była piękną przygodą.





Ekwipunek
Można powiedzieć, że obydwie z Basią odrobiłyśmy lekcje. Nad formą pracowałyśmy intensywnie odkąd podjęłyśmy decyzję o wyprawie – zapomnijcie o tym, że wstaniecie od biurka i zrobicie taką trasę. To znaczy zrobić, może i zrobicie, tylko będzie potem bolało. Ja sama zafundowałam sobie wymagający trening, ale ja najzwyczajniej lubię takie wyzwania, więc była to czysta przyjemność i nie mam zamiaru odpuszczać, bo forma nadal jest mi potrzebna.
Druga rzecz to ekwipunek. Nie chciałabym sugerować konkretnych marek, bo każdy musi znaleźć swoją. Najważniejsze, żeby pamiętać, że takiej trasy nie robi się w górskich butach, tylko najlepiej trailowych. Ja moje Hoka kocham i ani razu po zakończeniu marszu nie miałam potrzeby natychmiastowego ściągnięcia butów. Basi Hoka nie podeszła, wybrała Asics, które też spisały się na medal. Skarpetki do trekkingu Xsocks – polecane przez wielu wędrujących. Kosztują sporo, ale już wiem dlaczego! Kolejna sprawa to plecak – dobrany do wzrostu, sylwetki i oczywiście dobrze zapięty, tak żeby ciężar rozkładał się też na biodra.
I na koniec kijki! Nie jestem przyzwyczajona do wędrowania z kijami, ale mądrzejsi radzili, żeby się w takie zaopatrzyć i… mieli rację. Tu dziękuję jeszcze raz Piotrowi za wsparcie. Kije są niezbędne przede wszystkim przy długim schodzeniu, ale ja tak się do nich przyzwyczaiłam, że szłam z nimi nawet ostatnie metry na Piazza della Signoria.
O tych wszystkim sprzętach również szczegółowo napiszę w książce.
Oczywiście samo pakowanie plecaka też jest ważne. Trzeba pamiętać, że to wszystko, co się do niego włoży, trzeba potem nieść przez 150 kilometrów: Płaszcz przeciwdeszczowy, apteczka, ubrania na zmianę, woda, coś do przekąszenia jeśli nie ma nic na trasie, latarka, klapki, power bank, ładowarka, aparat, kosmetyki w miniaturach, mapa papierowa, ecc…


















Myślę, że do opowieści o Via degli Dei będę jeszcze wracać, bo ta podróż zostawiła we mnie ogromny ślad i wiele w głowie poukładała.
Tymczasem teraz muszę już zabierać się za przygotowanie kolacji, bo Dom z Kamienia wypełni się dziś gośćmi. Oto mały BOBAS świętuje dziś swoje ostatnie urodziny z „1” z przodu! Za rok nie będzie już nastolatków na stanie… Czy ktoś się ze mną nad tym zadziwi, zaduma? Przecież to świat zwariował, żeby Bobasy tak szybko dorastały… To ten sam bobas, który „wczoraj” w marradyjskiej szkole zaczynał drugą klasę szkoły podstawowej…
TANTISSIMI AUGURI AMORE DELLA MIA VITA! PIĘKNEGO ŻYCIA MIKOŁAJKU!

2 komentarze
Serdeczności urodzinowe dla Twojego Bobasa-wszystkiego dobrego, pięknego, ciekawego życia!
I jeszcze raz- chapeau bas za Twoje i Basi wędrowanie:)
Pozdrawiam
Dziękuję <3