Marco
W momencie gdy nasz statek szczęśliwie po spokojnym tym razem rejsie przybijał znów do portu w Livorno, zadzwoniłam do Marco – właściciela mojej ulubionej livorneńskiej trattorii. Kiedy stanęłyśmy przed nią wieczór wcześniej, wydawała się być zamknięta na głucho. Szyld był tak zdezelowany, że ledwo można było odczytać jej nazwę, a informacją o godzinach otwarcia nikt sobie najwyraźniej głowy nie zawracał. Google obstawało jednak przy tym, że lokal nadal działa i w piątek jest otwarty do 22.30.
– Tylko nie bądźcie późno! – przykazał Marco szorstkim, jak zawsze, tonem.
Jak na złość statek mozolił się z parkowaniem ćwicząc moją cierpliwość tak, że te obiecane 15 minut minęły, zanim jeszcze zeszłyśmy z pokładu.
– Biegniemy! – przykazałam – wydawało się blisko, ale to jednak kawałek drogi.
– Przecież port jest pięć minut stąd! – zrugał nas Marco na wejściu, kiedy zdyszane wpadłyśmy z całym naszym trekkingowym oporządzeniem.
– Chyba 15! – odpowiedziałam niezrażona siląc się na pyskaty ton, bo po tylu moich odwiedzinach w tym miejscu, znam już dobrze styl właściciela i jego szorstki sposób bycia nijak mnie nie zraża.
– Byłyście na Caprai? – zapytał wykrzywiając usta, żeby pokazać swoje zniesmaczenie.
– Tak!
– Przecież tam nic nie ma! Co to w ogóle za wyspa? Żadna wyspa! Elba to jest wyspa, a Capraia??? Bleh… Nawet nie ma jednej porządnej plaży – Marco koncertowo grał swoją rolę, a my miałyśmy przedni ubaw, stając w obronie naszej, małej dzikiej wysepki!
– No właśnie to, że „nic” tam nie ma jest piękne, a plaża nam jest niepotrzebna.
– Allora bimbe co wam podać? – Tu Marco zaczął recytować menu z szybkością Scatmana. On nie uznaje menu na piśmie, a jeśli ktoś nie zna włoskiego, to… to tak naprawdę nie wiem co.
Przerwałyśmy szybko jego wywód – po pierwsze, żeby nie zabierać czasu, po drugie – już biegnąc zdyszane wiedziałyśmy dokładnie, co chcemy zjeść.
– Dla mnie pasta z ragù di mare – powiedziała Lucia.
– A dla mnie spaghetti alle vongole. Z nami jest mało kłopotu. Zjadamy i uciekamy. Dziękuję, że poczekałeś.
Marco uspokoił nas, że bez przesady z tym szybko i że nie musimy się spieszyć, tylko zjeść, napić się i zrelaksować jak należy. W międzyczasie pożegnał poncem przedostatnich gości i zaraz wrócił do nas zainteresowany tą naszą Capraią, która ostatecznie wcale nie była mu tak niemiłą…
– Livornesi sono brutti, ma più brutti sono capraiesi e sai chi è ancora più brutto dei capraiesi?
– Non ne ho idea!
– Livornesi che sono diventati capraiesi! *
Marco opowiadał o ślubie znajomego, który odbył się właśnie na Caprai, o Livorno, o livorneńczykach, a ja czułam, że pamięć na moim dyńkowym dysku powoli się zapełnia. Tak właśnie piszą się książki, same się piszą, w głowie… Piszą je w nas ludzie, których spotykamy i ja te spotkania uwielbiam. Przystanek w trattorii u Marco, był na pewno jednym z milszych momentów tej ekspresowo krótkiej podróży.
– Chcecie coś na deser, kawę?
– A mamy czas? Nie chcę cię zatrzymywać.
Chwilę potem przed Lucią wylądowała miseczka truskawek z bitą śmietaną. Ja podziękowałam i za słodkość i za kawę, bo już wcześniej ustaliłyśmy, że po kolacji zatrzymamy się na ponce w jednym z tętniących życiem barów.
– Grazie Marco – podziękowałam zarzucając znów plecak na ramiona – musisz wiedzieć, że odwiedziny w twoim lokalu to dla mnie obowiązkowy punkt każdej podróży do Livorno.
– Grazie a voi, bimbe – mężczyzna rozpromienił się po swojemu na moje słowa i gestem dłoni posłał nam na dobranoc kilka całusów.
*Livorneńczycy są okropni, ale mieszkańcy Caprai jeszcze gorsi, a wiesz kto jest najgorszy? – Nie mam pojęcia! – Livorneńczycy, którzy wyprowadzili się na Capraię.


Ponce livornese
Było już dobrze po 23.00, kiedy dotarłyśmy do wybranego wcześniej baru – tego samego, w którym posmakowałam ponce dzień wcześniej. Stoliki na zewnątrz były gęsto oblepione ludźmi. Nasze wciąż trekkingowe outfity o tej porze i w takich okolicznościach wzbudzały nieukrywane zainteresowanie. Nie zwracając na to uwagi, zamówiłyśmy po szklaneczce livorneńskiego, gorącego napitku i usiadłyśmy przy wysokim stoliku.
Ponce jest jednym z kultowych smaków Livorno. Narodził się na przełomie XVII i XVIII wieku, a jego pierwowzorem był punch, który przywiozła i rozpowszechniła tutejsza społeczność brytyjska. W livorneńskiej wersji herbata, która była bazą brytyjskiego napoju, została zastąpiona mocną kawą, a zamiast rumu z Antyli, zaczęto dodawać „rum fantasia„, nazywany przez lokalną ludność rumme.
Rumme był lokalnym wynalazkiem – powstałym z alkoholu, cukru i karmelu, aromatyzowany delikatnie rumem. Barman przygotowywał go zawsze na miejscu, w lokalu. Początkowo też kawa, której używano do przyrządzenia ponce była gotowana „po kowbojsku” i następnie filtrowana. Ta oryginalna wersja ponce serwowana była w livorneńskich barach do lat pięćdziesiątych zeszłego wieku. Dziś receptura jest nieco zmieniona, ale ponce tak czy inaczej nadal smakuje doskonale – zwłaszcza wypity w barze o północy, na gwarnym placu, kiedy za plecami ma się sztorm, piękny trekking i wyśmienitą kolację…
Ponce to dziś: mocne caffè, cukier, rumme czasem z odrobiną koniaku lub anyżówki oraz skrawek skórki cytrynowej nazywany „vela” (żagiel).
Napój musi być obowiązkowo serwowany w grubej przezroczystej szklaneczce nazywanej tu gottino i pity oczywiście na gorąco!


Borgo dei Cappuccini i samotny spacer
Po dwóch intensywnych dniach moja towarzyszka postanowiła wyspać się i odpocząć. Młodzi ludzie tak nieroztropnie sprzeniewierzają swój czas…
Mnie natomiast moje adhd i żądza „nietracenia czasu” obudziły już po 5.00. Przygotowałam sobie pierwszą kawę, wyfiokowałam się jakbym szła na randkę (to rzeczywiście była randka – randka z Livorno), zawiesiłam Nikona i poszłam na mój samotny spacer…
Nasza kwatera znajdowała się dosłownie dwa kroki od słynnego tarasu, więc postanowiłam na dobry początek dnia przywitać się z morzem.
Na tarasie był tylko rybak w czerwonej czapce, jego rower z żółtym koszykiem i ja z moją różową, tiulową spódnicą. Co jakiś czas przemykały pojedyncze osoby maszerując, truchtając, biegnąc, niektórzy przystawali, żeby zrobić zdjęcie, inni żeby rozciągnąć mięśnie na kamiennej barierce odgradzającej taras od morza.
Napstrykałam zdjęć jak wariatka – tu znów zapraszam na mój INSTAGRAM – tam też dowód na moje wyfiokowanie, a potem stwierdziłam, że czas na śniadanie i dobrą kawę najlepiej w jakimś podrzędnym, żeby nie powiedzieć speluniastym, barze.
Dopiero tak posilona oblepionym cukrem ciambellino i caffè latte ruszyłam w stronę ulubionej dzielnicy.
Obiektywnie patrząc z punktu widzenia turystycznego – na pewno najładniejszą dzielnicą jest Venezia Nuova, ale moim ulubionym miejscem w Livorno jest zdecydowanie Borgo dei Cappuccini.
To dawna dzielnica w centrum miasta, która jest plątaniną wąskich uliczek, wzdłuż których znajduje się wiele małych sklepików, pracowni rękodzielniczych, artystycznych, a na niemal każdym domu widnieje jakiś mural, zdjęcie, poezja czy spisana historia tutejszych mieszkańców, artystów lub zdarzeń…
Każdego roku murali przybywa. Ich autorami są nie tylko miejscowi artyści, ale też z innych, dalszych części świata, nawet z spoza Italii. To dzięki temu Borgo dei Cappuccini mimo upływu lat zachowało swojski koloryt i wyjątkowy charakter.
Zajrzyjcie tam, kiedy będziecie w Livorno.
Nasza podróż dobiegła końca, a ja znów wróciłabym do Livorno. Nigdy nie mam dosyć tego miasta. Uwodzi mnie niezmiennie, ekscytuje, inspiruje, mówi do mnie… Mówi do mnie wierszem, obrazami, kolorami, krzykiem mew.
Dobrej reszty dnia!



















Jeden komentarz
O mój Boże , te makarony .. Jadłabym bez końca !