Ryby, Gratek, Radichhio - jeden listopadowy dzień
piątek, listopada 15, 2024Kiedy Mikołaj rano dając mi na dowidzenia buziaka znów powiedział, że nie wraca na obiad, bo zamierza po lekcjach uczyć się w bibliotece, zaraz zrodził się w mojej głowie chytry plan, żeby zadzwonić do Mario i namówić go na przygotowanie obiadu. W zamrażalce Casa Gallo wciąż czekały ryby z jego niedawnego połowu morskiego. Mario na moją propozycję "nie do odrzucenia" przyklasnął i zaraz umówiliśmy się, że jak tylko zamknę komputer po ostatniej porannej lekcji, stawiam się pod domem w pełnej gotowości.
W kwestii przygotowania jedzenia Mario zawsze staje na wysokości zadania, a czasem wspina się na prawdziwe szczyty i myślę, że wczoraj otarł się o Mount Everest... Dorady, triglie, sola i krewetki w aromacie ziół, czosnku i cytryny grillowane na złoto...
W mojej skromnej opinii o kuchni Casa Gallo powinni wspomnieć ci, z Gambero Rosso przy uaktualnieniu kolejnego przewodnika enogastronomicznego.
Po obiedzie, korzystając z chwili wolnego czasu przed serią popołudniowych lekcji, zasugerowałam, że może urządzilibyśmy sobie krótki spacer.
- Jeśli chcesz weźmiemy moje auto... Nazwałam je roboczo Gratek - zaraz wytłumaczyłam skąd taka nazwa i co oznacza, a Mario spontanicznie złożył kontrpropozycję:
- La Presidenziale!
- Przy pandzie każda inna wydaje się "presidenziale"!
Kiedy zatrzymaliśmy się na górze Monteromano, Mario przejął Nikona i zaproponował:
- Sesja?
- Eee.... Takie stalówki, to są dobre z Rangerem, a mój Gratek... ani oryginalny, ani tak naprawdę prawdziwy Gratek. Nie dałam się jednak prosić, tylko na pamiątkę ustawiłam się do kilku kadrów, żeby w kronikach rodzinnych nowy członek rodziny Domu z Kamienia też został uwieczniony.
Na górze królował przedzimowy chłód. Wiatru na szczęście nie było, ale tak czy inaczej wcisnęłam głowę w szalik jak przestraszony żółw. Niebo wydawało się malowane pędzlem Turnera. Z jednej strony przytłoczone ołowiem, z drugiej poprzecinane mistyczną lekkością światła...
- Pamiętasz lecące żurawie? - przypomniało mi się nagle - kiedy to było? Rok, dwa lata temu?
- Dwa.
- No tak, śnieg wtedy był, a w zeszłym roku przecież ani śladu - na chwilę się zamyśliłam, ale zaraz pstrokata zieleń na polu przyciągnęła mój wzrok - Łaaaał! Popatrz!
Łąka upstrzona była świeżymi kępkami dzikiego radicchio. Jak to miło dostawać takie dary od natury nawet w listopadzie... Grzechem byłoby wrócić do domu z pustymi rękami.
Na starcie ustawił się kolejny piątek. Listopad stanął na półmetku. Mam nadzieję na miły, rodzinny weekend, na dużo kilometrów i na kolejną ucztę dla podniebienia, tym razem zaserwowaną przez Bolońskie Dziecko. Nim jednak zasiądziemy do stołu, nim ruszymy na szlak, czeka jeszcze piątek, na który też mam całkiem miły plan.
Dobrego dnia! Dobrego weekendu!
RYBA to po włosku PESCE (wym. pesze)
Spodobał Ci się tekst?
Teraz czas na Ciebie. Będzie mi miło, jeśli zostaniemy w kontakcie:- Odezwij się w komentarzu, dla Ciebie to chwila, dla mnie to bardzo ważna wskazówka.
- Jeśli uważasz, że wpis ten jest wartościowy lub chciałbyś podzielić się z innymi czytelnikami – udostępnij mój post – oznacza to, że doceniasz moją pracę.;
- Bądźmy w kontakcie, polub mnie na Facebooku i Instagramie.
0 komentarze