Florencja wzruszająco, Mario w abstrakcyjnej sytuacji i Grat dołącza do ekipy.
wtorek, listopada 12, 2024Spacer udał nam się pięknie, choć trasa zrodziła się w mojej głowie zupełnie spontanicznie. Na szczęście los w tej spontaniczności wiernie nam sprzyjał i tak oto trafiłyśmy na moment otwarcia Ostatniej Wieczerzy Ghirlandaia w Ognissanti, do Kaplicy Brancaccich udało się wejść bez czekania i rezerwowania godziny, a po drodze wstąpiłyśmy jeszcze do Santo Spirito, które też moje towarzyszki zachwyciło. To wszystko ukoronował obiad w Sabatino - jak zawsze pyszny i w swojskiej atmosferze i choć kolejka wyglądała imponująco, poszło całkiem szybko.
Zdjęcia opublikowane za zgodą moich wczorajszych Towarzyszek, którym w tym miejscu bardzo dziękuję i dodam tylko, że czekam na Was w Marradi!
Rozstałyśmy się tuż po szesnastej i zaraz potem jak z procy wystrzeliłam w kierunku stacji, gdzie umówiona byłam z Mario, który - uwaga! - miał dojechać do Florencji pociągiem (sam!!) i potem razem już mieliśmy dostać się tramwajem na Scandicci. To właśnie tam czekał Grat i cała biurokracja z nim związana.
- Co to jest? - zapytał kiedy ruszyliśmy z przystanku, a ja uświadomiłam sobie, że podróżowanie z Mario tramwajem jest przeżyciem całkiem z innego wymiaru - filobus?
- Sam jesteś filobus! To tramvia!
- Boh... Wszystko skomplikowali.
- Kto i co ci skomplikował???? Ile czasu jechałbyś tam autem w godzinach szczytu? Tramwajem za 20 minut jesteśmy na miejscu.
- Sì, sì - przytaknął chyba bardziej na odczepnego.
- Następna stacja Paolo Uccello - odezwał się głos z megafonu.
- Lepszej nazwy nie było? - skomentował znów Mario.
- Wiesz kto to był Paolo Uccello?
- Nie.
- To po co komentujesz???? To był wielki artysta, niemal jak Giotto! Jeden z ulubionych Mikołaja!
- Boh... - wzruszył ramionami - a kiedyś to...
- Stop! - przerwałam kolejny wywód z serii "kiedyś było lepiej" - błagam! Nie dziś! Dziś nie mam tolerancji na twoje "zgredzenie".
O osiemnastej z minutami było już po sprawie. Koniec końców czułam się... dziwnie. Przede wszystkim byłam lżejsza o sumę, jakiej nie brałam pod uwagę - niestety musiałam się pokłonić słynnej, włoskiej - jakże kosztownej - biurokracji. Po drugie prowadził Mario, bo jazda przez całą Florencję w godzinach szczytu i przez przełęcz po ciemku to zadanie dla zaawansowanych, więc zupełnie nie docierało do mnie, że to moje auto. I ostatecznie, kiedy już dotarliśmy do Marradi, nie umiałam z siebie wykrzesać nawet cienia radości, że oto stałam się przecież dumną posiadaczką prawdziwego włoskiego Grata (vel Czarnej Strzały, vel Władzia). Mario musiał jechać aż na stację, gdzie wcześniej porzucił Rangera, więc od stacji Marradi do Biforco prowadził Mikołaj...
Mój stres niezmierzony, wprost proporcjonalny do jego szczęścia.
Kiedy wreszcie położyłam się do łóżka albo raczej na nie padłam, zamiast radości czułam się przytłoczona. Uderzył mnie ciężar jeszcze jednej odpowiedzialności złożonej na moich barkach. Żeby tylko ten Grat nie strajkował - zaklinałam, żeby nas bezpiecznie woził, żeby nie wymagał kosztownych inwestycji!
Uświadomiłam też sobie, że moje położenie - kiedy nie ma się nic - jest w pewnym sensie luksusowe, bo kiedy człowiek nie ma nic (mówię o rzeczach materialnych), to nie boi się, że coś straci. Paradoksalnie daje to poczucie bezpieczeństwa. Chyba obudziły się we mnie zmory traum odległych lat...
Ale dość tego! Mam nadzieję, że wszystko będzie dobrze i że poczuję w końcu radość z zakupu, bo jeśli znajduję ją w każdym zwykłym kwiatku, to powinnam przecież znaleźć ją też we włoskim Gracie.
W drodze do domu zatrzymaliśmy się na Pratolino. Mario był głodny, a ja miałam jeszcze żołądek zawiązany na supeł. Z lady pod koniec dnia wszystko już było wymiecione, ale nagle olśniło mnie, że auto potrzebuje dobrej wróżby, a zatem niewiele myśląc poprosiłam o prosecco i sama za Grata wzniosłam toast. Zaraz też dla dodania sobie odwagi powtórzyłam w myślach włoskie przysłowie - "Né di Venere né di Marte, non si sposa non si parte, né si dà principio all'arte". Jak dobrze, że dziś jest poniedziałek!
Na koniec jeszcze kilka kadrów z telefonu z wczorajszej Florencji. Clet komentuje współczesność, Sabatino smakuje wybornie, Ghirlandaio każe się podziwiać, dziedzińce klasztorów czarują, a na murze czeka na mnie wymowne przesłanie!
Dobrego popołudnia!
Ps. "Né di Venere né di Marte, non si sposa non si parte, né si dà principio all'arte". Od planet pochodzą włoskie dni tygodnia. Marte (Mars) to martedì, czyli wtorek, a Venere (Wenus) to venerdì - piątek. W te dni nie bierze się ślubu, nie wyrusza się w podróż i nie zaczyna się nowych projektów, biznesów, nie robi poważnych zakupów, ecc...
Spodobał Ci się tekst?
Teraz czas na Ciebie. Będzie mi miło, jeśli zostaniemy w kontakcie:- Odezwij się w komentarzu, dla Ciebie to chwila, dla mnie to bardzo ważna wskazówka.
- Jeśli uważasz, że wpis ten jest wartościowy lub chciałbyś podzielić się z innymi czytelnikami – udostępnij mój post – oznacza to, że doceniasz moją pracę.;
- Bądźmy w kontakcie, polub mnie na Facebooku i Instagramie.
4 komentarze
Będzie fikał, będzie brykał jak młody koń :)) Pozdrawiam. Hanka
OdpowiedzUsuńGRAT-ulacje!!!
OdpowiedzUsuńTo pisałem ja - Jarząbek Wacław, trener drugiej klasy. Niech żyje nam grat sto lat! :)
UsuńSUPER ! maria
Usuń