Plac marradyjski ostatniego dnia października wypełnił się po brzegi. Znów wystarczyły odrobina fantazji oraz chęci do działania, do ożywienia jesiennego wieczoru, do przyciągnięcia dzieci. Tak niewiele, a jednocześnie tak wiele, bo przecież zawsze stoi za tym sztab ludzi, którzy poświęcają swój wolny czas, aby stworzyć atrakcje dla innych. Festa w halloweenowym duchu była eksperymentem i zorganizowana została po raz pierwszy. Myślę jednak, że po sukcesie wczorajszego wieczoru, będzie miała za rok swoją kontynuację. Taką mam przynajmniej nadzieję.
Można oczywiście krytykować - na pewno tacy się znajdą - powtarzając, że to przecież nie jest włoska tradycja, ale patrząc wczoraj na plac wypełniony uradowanymi dziećmi i dorosłymi zajadającymi polentę serce puchło z radości.
A nawiasem mówiąc - czy naprawdę Halloween jest tak bardzo dalekie od włoskiej tradycji?
Za każdym razem kiedy piszę o języku, o kuchni, o zwyczajach - staram się podkreślić, że Włochy to zlepek różnych regionów. Trudno jest zatem mówić o włoskiej kuchni czy włoskim zwyczaju, o wiele bardziej naturalnym jest opowiadanie na przykład o kuchni Toskanii, o zwyczajach florenckich, rzymskich, o tradycjach w Trentino czy Sycylii. Każdy włoski region jest niemal jak inna planeta.
Czy Włosi świętują Ognissanti (1 listopada) i Giorno dei Morti (2 listopada)?
Oczywiście! I to jak pięknie i różnorodnie! W regionach północnych Włoch w nocy z 1 na 2 listopada zostawiało się w kuchni świeżą wodę, aby umarli, którzy przychodzą w odwiedziny mogli ugasić pragnienie. W niektórych domach zostawia się nawet zastawiony stół, na którym najczęściej znajdą się suszony bób i gotowane kasztany. Podobno we Friuli zostawia się też zapaloną świeczkę i odrobinę suchego chleba.
Wiele lat temu w niektórych regionach był też zwyczaj, że dzieci chodziły po domach i obdarowywano je "ben dei morti", czyli wspomnianymi już kasztanami, bobem i suszonymi figami, a po odprawieniu modłów dziadkowie raczyli najmłodszych opowieściami z dreszczykiem. Skojarzenia z Halloween? Myślę, że nasuwają się same.
Przeczytałam również, że zwyczaj ustawiania wydrążonych dyń ze światełkiem w środku panował już dawno temu w Abruzzo. Na Sycylii w wielu domach dzieci otrzymują od zmarłych przodków podarki - są to najczęściej cukrowe figurki.
Oczywiście bogactwo tradycji związanych z tym świętem znajduje swoje równie kolorowe odbicie w kuchni. W północnych regionach jednym z najbardziej typowych dań jest zupa z soczewicy, czasem z dodatkiem dyni, ponadto zupa z kapusty typu verza, gęsina i gotowane kasztany. Jest też kilka typowych słodkości - ciasteczka "ossi di morto" (kości umarłego) albo sycylijska marcepanowa frutta martorana.
Włosi wiedzą czym jest zabawa, ale też czym jest zaduma i refleksja. To wszystko jest tu w idealnej symbiozie. Dawniej te dni nastrajały mnie depresyjnie. Były jak nawóz do zasiania melancholii, lęków i smutku na cały listopad. Teraz jest inaczej...
Oczywiście Włosi odwiedzają w tych dniach cmentarze, spotykają się rodzinnie, jednak mam wrażenie, że to wszystko dzieje się bez zasilania przemysłu cmentarnego, a przynajmniej nie w takiej skali, jaką pamiętam z Polski.
Ja sama bliskich zmarłych wspominam często i przy każdej okazji zaglądam na cmentarze, które - jakkolwiek to zabrzmi - niezmiennie mnie fascynują.
Mój 1 listopada jest w tym roku pracujący, ale już jutro robię sobie wolne i zmykam do miasta, w którym nie było mnie całe wieki. Z jednej strony kusił Picasso, Munch i inni, ale ostatecznie postanowiłam zostawić zacne wystawy na mniej pogodne dni i lato świętego Marcina wykorzystać najpiękniej jak się da. Zdaje się, że od niedzieli pożegnamy ponad dwudziestostopniowe temperatury...
Dobrego dnia i dobrego weekendu.