Hiszpańskie wakacje z francuską okrasą - akt IV - Pireneje - Broto, Torla, Ara i serce Ordesy
wtorek, czerwca 25, 2024Po pierwszym dniu trekkingowania w Mikołaju rozpaliła się chęć, żeby wejść na "poważne" szczyty. Musiałam jak małemu dziecku perswadować, że nawet jeśli wyruszymy o świcie, to i tak nie damy rady dotrzeć na "trzy tysiące" i na "pośniadanie" wrócić do Nerína. Tego dnia mieliśmy bowiem zaplanowany zjazd do Broto i kolejne wyjście na szlak, tym razem wzdłuż rzeki - wedle życzenia drugiego dziecka.
Najpierw maszerowaliśmy pod osłoną błękitnego nieba, ale po kilkunastu minutach nagle, znikąd nadciągnęły mgły. Zrobiło mi się ciut nieswojo, bo poza nami nie spotkaliśmy żywej duszy i tak było przez dobrych kilka kilometrów.
- Mówiła mi, że tu nie ma niedźwiedzi, a przecież są.
- Dlaczego ty mi musisz teraz o tych niedźwiedziach przypominać? - rozejrzałam się niepewnie w poszukiwaniu jakiegoś ratunku na "w razie czego" i zastanawiałam się, co by było, gdyby...
- Chciałby bardzo misia spotkać!
- I co wtedy???
- Taki puchaty miś! - puścił mimo uszu moje pytanie.
Szutrowa droga bardzo nam się dłużyła, ale ponieważ szliśmy tylko we dwoje, mogliśmy narzucić sobie porządne tempo. Obydwoje mamy w nogach tak zwane turbodoładowanie i kiedy idziemy sami, nie musimy zaciągać sobie hamulców.
W końcu, po dobrych sześciu kilometrach wysoko na górze, gdzie po drzewach znów nie było śladu, wypatrzyliśmy pierwszą tabliczkę. Oto byliśmy w sercu parku narodowego...
Otuliły nas bezmiar płaskowyżu, aksamitna surowość łąk, niezmącona niczym cisza oraz majestat sino-białych szczytów, od których czuć było już zdecydowanie wysokogórskie powietrze.
- Doszliśmy na dwa tysiące metrów.
- To idziemy dalej. O tam!
Znów przypomniałam, że choćbyśmy pękli, to nam się tym razem ten wyczyn nie uda, ale sama pokornie za Mikołajem podreptałam, zaznaczając, że jeszcze tylko kawałek.
- Idziemy do tych kamieni i wracamy! Słyszy?
- Oj...
Szlak wił się łagodnie już bez większych przewyższeń, bo największy wysiłek zostawiliśmy za plecami. Dopiero z tej perspektywy mogliśmy zobaczyć, że i tu ziemię rozłupywał głęboki kanion. A może był to ten sam, nad który doszliśmy dzień wcześniej, tylko w węższym miejscu? To bardzo prawdopodobne.
Łąka znów upstrzona była kwiatkami. Niektóre znaliśmy już z wyprawy na Corno Grande, inne były dla nas całkiem nowe, wszystkie fotografowaliśmy z zapałem zadziwieni ich wytrzymałą delikatnością.
Tamtego ranka przeszliśmy z Mikołajem 15 kilometrów. Był to idealny podkład do trekkingu planowanego na potem. Na Monte Perdido, ani do schroniska rzecz jasna nie dotarliśmy, bo to byłaby wyprawa na cały dzień, ale jestem pewna, że kiedyś tam wrócimy.
Nim wybiło południe dotarliśmy do Broto. Tak naprawdę celem naszym była znajdująca się kilka kilometrów dalej Torla, ale przejeżdżając przez pierwsze miasteczko mignął nam na skalnej ścianie imponujący wodospad, więc natychmiast przetasowaliśmy karty. Dobrze jest mieć plan, ale spontaniczne decyzje są jeszcze lepsze.
Zostawiliśmy auto na parkingu i podążając za drogowskazami dotarliśmy wkrótce nad rzekę Ara. Tu zrodził się kolejny pomysł. Postanowiliśmy, że po spacerze nad wodospad zaopatrzymy się w markecie w suchy prowiant i obiad zjemy przy jednym ze stolików ustawionych nad turkusową rzeką. Z wartkiego nurtu Ary z radością korzystała grupka kajakarzy górskich, a my patrzyliśmy jak zaczarowani.
Wodospad Sorrosal podzielony jest na dwa odcinki - niczym dwa naturalne piętra, z których każdy ma około 40 metrów wysokości. Z jego prawej strony otwiera się urwisko przypominające kształtem "amfiteatr", którego warstwy skalne powyginane są w nieprawdopodobny wręcz sposób. Tutaj też znajduje się via ferrata, dla tych którzy lubią wysokie stężenie adrenaliny.
Poświęciliśmy dłuższą chwilę na podziwianie Sorrosala, a potem zjedliśmy obiad, tak jak było postanowione i szlakiem wzdłuż rzeki Ary poszliśmy do oddalonej o godzinę marszu Torli.
Torla jest miasteczkiem, które zwykle pojawia się na widokówkach z doliny Ordesy. To wszystko dlatego, że jej średniowieczny, kamienny profil pięknie komponuje się z najbardziej charakterystycznym masywem górującym nad doliną. To też stąd bierze początek większość szlaków, które prowadzą do osławionych miejsc.
Niestety wiąże się to jednocześnie z trudnościami w znalezieniu wolnego miejsca parkingowego. Nawet na początku czerwca, czyli przed wielkim sezonem, wjazd na główny parking opatrzony był krzyczącym napisem - miejsc brak! W tym momencie jeszcze raz ucieszyłam się z wyboru naszej lokalizacji i ze szlaków, którymi powędrowaliśmy oraz ze spontanicznego pomysłu, aby samochód zostawić w Broto, a do Torli pofatygować się pieszo.
Rozpoczynając marsz byliśmy przekonani, że będzie to spacer w bliskości ożywczej rzeki, tymczasem po kilkuset metrach ścieżka odbiła w bok i zaczęła piąć się w górę. Jednocześnie upał zrobił się dla niektórych dotkliwy, więc kiedy już dotarliśmy do Torli, pierwsze kroki skierowaliśmy w stronę barowych szyldów, poszukując czegoś czynnego, co - przynajmniej w tej części Hiszpanii - działa nieco inaczej niż we Włoszech.
Przyjemne miejsce na postój udało nam się w końcu znaleźć i tak ukoronowałam moje imponujące tego dnia kilometry pysznym spritzem na bazie cavy. Odsapnęliśmy w cieniu jednej z kamiennych uliczek, potem zatrzymaliśmy się jeszcze w sklepie z souvenirami, żeby nabyć obowiązkowe pamiątki i nim zaszło słońce wróciliśmy do Nerína, aby znów spakować walizki i przygotować się do dalszej drogi.
Nazajutrz mieliśmy zakwaterować się nad oceanem, ale zanim tam dotarliśmy czekały na nas dwie lekcje historii, czyli dwa niezwykle inspirujące przystanki w trasie.
Opowieść o Pirenejach nieco mi się rozwlekła, ale bajanie o górach jest dla mnie trochę tym, czym sam trekking, chciałabym, żeby trwało w nieskończoność...
Na koniec, żeby przydać mojemu pisaniu nutkę użyteczności publicznej, jeszcze informacje praktyczne dla tych, którzy chcieliby kiedyś porwać się na wyprawę po tej części Pirenejów.
Najprzyjemniejsze miasteczka, w których coś się "dzieje" - czyli bary, restauracje, sklepy i większy ruch turystyczny to Bielsa, Broto i Torla. Jeśli jednak ktoś ponad wszystko ceni sobie spokój i chce mieć początek górskich szlaków zaraz za progiem, temu serdecznie polecam nasz Nerín jako idealną bazę wypadową. Warto też wiedzieć, że dosłownie tuż obok zatrzymuje się bus, który wywozi turystów w wyższe partie i wtedy nie trzeba palić energii na szutrowej drodze. My zorientowaliśmy się po fakcie, ale może to i dobrze, bo trudno byłoby mi zatrzymać Mikołaja, a na wędrówki po lodowcu nie byliśmy sprzętowo przygotowani.
To było kolejne miejsce w naszej podróży, do którego mam nadzieję kiedyś wrócić...
Spodobał Ci się tekst?
Teraz czas na Ciebie. Będzie mi miło, jeśli zostaniemy w kontakcie:- Odezwij się w komentarzu, dla Ciebie to chwila, dla mnie to bardzo ważna wskazówka.
- Jeśli uważasz, że wpis ten jest wartościowy lub chciałbyś podzielić się z innymi czytelnikami – udostępnij mój post – oznacza to, że doceniasz moją pracę.;
- Bądźmy w kontakcie, polub mnie na Facebooku i Instagramie.
3 komentarze
Bardzo się cieszę, że opowieść o Pirenejach zajęła dwa wpisy, wędrówki to także moja pasja i największa przyjemność i syciłam oczy każdym pięknym widoczkiem, który zamieściłaś. Jestem Ci wdzięczna za dzielenie się z nami tym pięknem. Pozdrawiam, Karolina
OdpowiedzUsuńI ja jestem jestem bardzo wdzięczna Kasiu . Napatrzec sie nie mogę .. marysia
OdpowiedzUsuńJedno słowo, zachwyt. Jak Ty to pięknie opisujesz Kasiu. Pozdrawiam. Barbara
OdpowiedzUsuń