Prostota szczęścia
niedziela, marca 24, 2024Dosłownie kilka minut przed końcem sobotnich lekcji zadryndał telefon. To był Mario. Przypomniałam, że niektórzy w sobotę pracują i że oddzwonię jak skończę.
- Co robimy? - w głosie słychać było moją ulubioną niepohamowaną ochotę na wojażowanie.
- A co proponujesz.
- Pomyślisz, że zwariowałem, ale ja bym na obiad pojechał do Casa del Prosciutto.
- Mnie dwa razy nie trzeba powtarzać. Mikołaj je z kolegami, więc nie mam dziś więcej zobowiązań. Tylko w Mugello pogoda ma być taka sobie... U nas ładniej.
- No i?
Jeśli Mario nie dał się zniechęcić brakiem słońca za górami, to znaczy, że ochota na wojażowanie osiągnęła najwyższy poziom.
Casa del Prosciutto w Ponte a Vicchio to jedna z naszych ulubionych gastronomicznych destynacji i jak już nie raz się przekonaliśmy - nie tylko naszych. Nawet wczoraj, choć pogoda nie była specjalna, bo na mugellańskim niebie zalęgły się ponure chmury, musieliśmy swoje odstać w kolejce zanim zamówiliśmy wyczekany zestaw sera, wędlin, chrupiącej schiacciaty i crostini. Większość stolików nawet na zewnątrz była zajęta.
We Włoszech jechanie 40 kilometrów, tylko dlatego, że ma się ochotę usiąść właśnie w tym, a nie innym lokalu, pojeść konkretnie tego, a nie innego, sera czy prosciutto, jest czymś jak najbardziej normalnym. Nawet najprostsze jedzenie jest tu kwintesencją jakości, celebracją, radością i przyjemnością. Tak chyba być powinno, to przecież jedna z najmilszych rzeczy w życiu.
- A dziś w Biforco Alpini robią polentę - przypomniałam sobie nagle, zanim jeszcze dojedliśmy nasze smakołyki.
- Franco coś mi wspominał.
- Idziemy?
- No pewnie! Tym sposobem nikt się dziś nie napracuje w kuchni. Będziemy się tylko gościć.
- Jak mi się taka wizja podoba!
Po obiedzie ruszyliśmy przed siebie bez szczególnego planu. Nie ujechaliśmy jednak daleko, kiedy rozciągnęło się przed nami pole rzepaku w pięknym, żółtym rozkwicie. Dokładnie w tym samym miejscu przebiegała przyjemna spacerowa trasa wzdłuż rzeki Sieve. Postanowiliśmy zatrzymać się i spalić nieco wchłoniętych kalorii, tym bardziej, że czekała nas wieczorem uczta polentowa.
- Duomo di Milano! - Mario zatrzymał się przy resztach powalonego drzewa. Jego skojarzenia są czasem bezbłędne! - Zrób mi zdjęcie, wyślemy pozdrowienia. Saluti da Milano - ucieszył się ze swojego żartu.
Przeszliśmy w sumie pięć kilometrów - bez szału, ale dobre i to. Zwróciliśmy przy pięknym toskańskim domu, wokół którego pasło się bydło, jakiego nigdy wcześniej nie widzieliśmy. Z daleka wyglądało jak skrzyżowanie żubra z hipopotamem.
Mario był wczoraj w koncertowym - dosłownie - humorze. Przez pół drogi śpiewał znane szlagiery. Powiedzmy, że momentami śpiewaliśmy nawet razem, ale ja bardzo cichutko, bo przy Mario to jednak nie ma się co wychylać. Zanim dojechaliśmy na przełęcz Colla wyśpiewaliśmy chyba wszystkie the best off Lucio Battisti.
- Aperitivo? - zapytał Mario, patrząc na sznurek motorów przed jedynym w tym miejscu lokalem - Il Nido di Allocco.
To miejsce ma ogromne szanse, żeby stać się wkrótce legendarnym.
Rozpusta w biały dzień. Od stołu do stołu. Wino, dobre jedzenie i śpiew.
Na zakończenie dnia czekała jeszcze wspomniana polenta. Kiedy kładłam się spać, pomyślałam, że to był tak naprawdę zwyczajny dzień. Ot dzień na toskańskiej prowincji z prostym jedzeniem, prostym winem, prostymi przyjemnościami, ale właśnie ta prostota jest kluczem do szczęścia. Prostego szczęścia.
Dobrej niedzieli!
Spodobał Ci się tekst?
Teraz czas na Ciebie. Będzie mi miło, jeśli zostaniemy w kontakcie:- Odezwij się w komentarzu, dla Ciebie to chwila, dla mnie to bardzo ważna wskazówka.
- Jeśli uważasz, że wpis ten jest wartościowy lub chciałbyś podzielić się z innymi czytelnikami – udostępnij mój post – oznacza to, że doceniasz moją pracę.;
- Bądźmy w kontakcie, polub mnie na Facebooku i Instagramie.
1 komentarze
Można powiedzieć, że ten dzień był "kulinarnym maratonem" - przyjemność jedzenia rozciągnięta w czasie i odległości ;).
OdpowiedzUsuń