Powódź, poziomki, wiatr i spokój duszy
poniedziałek, marca 11, 2024Zaraz po tym jak opublikowałam wczorajszy wpis z uwagą, że planów nie ma, że tylko odpoczynek, pomyślałam, że zanim zacznę się delektować tym odpoczynkiem, wstawię najpierw pranie. Nie mogłam się doczekać, żeby założyć te moje zdobyczne jeansy za 2 euro. Zeszłam w piżamie i balerinkach do piwnicy - tam stoi pralka, załadowałam bęben, włączyłam i kiedy próbowałam poprawić wąż, który podłączony jest do kraniku wystającego ze ściany, ten odpadł. Odpadł z kawałkiem rury i całym kranikiem. Lodowata woda wystrzeliła jak ze strażackiego szlaucha.
W sekundzie byłam cała mokra, a woda z chwili na chwilę zalewała całą moją cantinę. Wystrzeliłam jak z procy, żeby zakręcić wodę i przy furtce szczęśliwie wpadłam na mojego sąsiada, który właśnie wychodził. Zawór wody był jednak tak mocno dociśnięty, że nawet Sergio nie dawał mu rady. Trzeba było obudzić Mikołaja, którego silna dłoń, wreszcie ten nieszczęsny zawór ruszyła i woda powoli, powoli przestała sikać.
Najpierw plułam sobie w brodę - co mnie o tej porze w niedzielę podkusiło z planem, ale zaraz potem pomyślałam, że skoro rura była tak zardzewiała, że została mi w ręku, lepiej, że stało się to przy mnie, niżby miało się wydarzyć, kiedy byłam na zakupach. W kilka minut nalało się tyle wody, że potem wynosiliśmy ją z Mikołajem wiadrami przez dobrą godzinę.
Oczywiście zaraz złapałam za telefon, ale kiedy wybrałam numer hydraulika, uświadomiłam sobie, że dokonuję zbrodni na czyimś niedzielnym, wczesnym poranku. Wyrzuty sumienia zalały mnie niczym woda moją piwnicę. Przeprosiłam z całego serca i najbardziej rozpaczliwym tonem na jaki mnie stać przedstawiłam jak się ma sytuacja. Na szczęście piętnaście minut później zjawił się Massimo, szybko i sprawnie z opresji nas wybawił, zamontował nowy kranik, pralkę podłączył i złożył na moje ręce resztki zardzewiałych hydraulicznych zwłok, jako dowód, że swoje już wysłużyły.
Byłam mokra, w balerinkach miałam pełno wody, a ręce zrobiły się jak u średniowiecznej praczki. Idealny niedzielny poranek, w czasie którego człowiek marzy o odpoczynku.
W dalszej części dnia na szczęście nic się już złego, ani nieprzewidzianego nie wydarzyło.
Na obiad uraczyliśmy się chińskimi pierożkami, a potem zalegliśmy na kanapie oglądając jakiś serial. Pogoda była pod psem, ale wcale nie było mi z tego powodu przykro. Potrzebowałam właśnie tego - kanapy i kocyka.
Wczesnym popołudniem niebo się jednak wypogodziło i nim pierwszy promień dobrze przedarł się przez ołowiane chmury, zadźwięczał telefon. Mario na rozpogodzone niebo reaguje tak jak ja.
Nigdzie daleko nas - nomen omen - nie wywiało. Poszliśmy na nieco dłuższy spacer jedną z biforkowych dróg, bo raz, że na dalekie wojaże było już za późno, a dwa, że aura mimo słońca wcale spacerom nie sprzyjała. W dolinie hulał lodowaty wiatr, który wciskał się w każdą szczelinę, a moja dyńka zaczynała odbierać nieprzyjemne sygnały od zmory. Nawet aparat dyndał bezużytecznie na szyi, a jedyne dwa kadry kwitnących poziomek złapałam na szybko telefonem.
Nawiasem mówiąc, aż dziwne, że cały zeszły tydzień przetrwałam bez bólu głowy. Może ta biedna dyńka wiedziała, że teraz nie pora na wyłączenie się z funkcjonowanie, tylko wręcz przeciwnie czas działania i reakcji. To wczorajsze ćmienie, które zwaliłam na karb wiatru, było nieco jak bomba z opóźnionym zapłonem.
Po kilku kilometrach z Mario, wróciłam do domu, bo przed kolacją miałam jeszcze umówioną ważną video rozmowę, która mam nadzieję zaowocuje w przyszłości nowym działaniem. W tej chwili to dopiero faza wyzwania, z którym muszę się zmierzyć, więc zdecydowanie za wcześnie, by o szczegółach opowiadać.
Od dziś ma być coraz cieplej i słoneczniej. Zdaje się, że jest już naprawdę po zimie. Możemy to mówić coraz śmielej, choć oczywiście wszystko się jeszcze może wydarzyć. Ileż to razy zima majtnęła ogonem na pożegnanie! Tak czy inaczej na ten moment wiosnę mamy jak malowaną, a za dziesięć dni to już nawet legalnie w papierach, więc czas pomyśleć o zmianie okładki. Mam też nadzieję, że w tych dniach uda nam się wyprawa na zdjęcia wśród kwitnących na biało i różowo sadów Romanii. Jest tak pięknie!
Wracam do spokojności duszy. Mam nadzieję, że tak już będzie.
ZALAĆ to po włosku ALLAGARE
Spodobał Ci się tekst?
Teraz czas na Ciebie. Będzie mi miło, jeśli zostaniemy w kontakcie:- Odezwij się w komentarzu, dla Ciebie to chwila, dla mnie to bardzo ważna wskazówka.
- Jeśli uważasz, że wpis ten jest wartościowy lub chciałbyś podzielić się z innymi czytelnikami – udostępnij mój post – oznacza to, że doceniasz moją pracę.;
- Bądźmy w kontakcie, polub mnie na Facebooku i Instagramie.
0 komentarze