Pokręcony początek tygodnia i co wywołało euforię
piątek, stycznia 26, 2024W poniedziałek rano obudziłam się z pomrukującą w głowie migreną... Trzeba przyznać, że uczciwie sobie na nią zapracowałam. Po intensywności weekendu, byłoby cudem, gdyby o mnie zapomniała. Na szczęście udało mi się ból głowy zdusić w zarodku, zanim jeszcze nabrał rozpędu.
Mikołaj też był lekko zmęczony w poniedziałkowy poranek, ale karnie wstał, zjadł śniadanie i poszedł się szykować. Ja natomiast, tradycyjnie, z kubkiem ulubionej caffè latte wróciłam jeszcze na chwilę do łóżka. To jest dla mnie najświętszy moment dnia. MÓJ moment. Nie można do mnie wtedy mówić, nic ode mnie chcieć, ani zakłócać moich myśli. To zawsze czas na pisanie, czas kreatywny, czas relaksu, czas intymności z moją własną głową, zanim potem wciągnie mnie wir dnia.
Postawiłam kawusię na komódce obok łóżka, usadowiłam się wygodnie, przykryłam jak należy wszystkimi warstwami kołder i kocyków, ustawiłam sobie komputer, założyłam okulary i... sięgnęłam po kawę.
Do tej pory nie wiem, jak ja to zrobiłam, ale ten kubek z bardzo gorącą - to też ważny szczegół - kawą rozchybotał mi się w ręku, a kawa wylądowała dosłownie wszędzie. Myślałam, że wylałam wszystko, a tak naprawdę ubyło jej może jakieś dwa centymetry. Nie wiem zatem jak udało mi się oblać tą odrobiną poduszkę, wszystkie pięć warstw mojego przykrycia, materac, moje włosy i w końcu piżamę, co przy temperaturze kawy, było najbardziej bolesne. Wyskoczyłam z łóżka jak - nomen omen - oparzona i dalej ściągać z siebie wszystko, w nadziei, że to wszystko nie będzie razem ze skórą. Na szczęście skóra przypłaciła to tylko chwilową, acz intensywną czerwonością.
To zdecydowanie był dzień "melepety", co potwierdziło się też przy szykowaniu obiadu, kiedy to otwierałam słoik z własnymi pomidorami i większość jego zawartości wylądowała na podłodze, na moich butach i na ubraniu.
Zastanawiałam się nawet czy nie będzie ryzykownym wychodzić z domu, ale na szczęście nic już się więcej nie wydarzyło.
Przez cały tydzień byłam skupiona na florenckich opowieściach, ale teraz muszę nadrobić z najważniejszą wiadomością sezonu - oto zakwitły moje ukochane fiori di san Giuseppe!!! I prymulki!!! Jeszcze nieśmiało, tylko tu i tam trzeba ich szukać z nosem przy ziemi, ale moja radość przy pierwszych wiosennych znaleziskach była prawdziwym wariactwem - Mario jako świadek mógłby o tym zaświadczyć.
Pogoda od tygodnia jest bajeczna. Minęły nocne przymrozki i temperatura jest teraz "do rany przyłóż". Aż się chce wędrować i szukać kolejnych rozkwitów styczniowego przedwiośnia, choć wiadomo, że to za wcześnie, żeby ogłosić koniec zimy. Przed nami cały luty i jeszcze wszystko może się zdarzyć.
Ledwie skończyłam opowiadać o jednym weekendzie, a na starcie już ustawia się kolejny. Znów plany mam zacne i tym razem bardzo kolorowe, ale nimi będę się chwalić, kiedy już zmaterializują się w postaci nowych kadrów. Tymczasem dziś piątek, a ja próbuję dać początek nowej tradycji i wymyśliłam, że piątkowe obiady u Mario to mógłby być bardzo miły element tygodnia. Wprosiłam się znów do kamiennego domku na zakręcie, który wciąż nie ma imienia.
Dobrego weekendu!
WYLAĆ KAWĘ to po włosku ROVESCIARE IL CAFFÈ
Spodobał Ci się tekst?
Teraz czas na Ciebie. Będzie mi miło, jeśli zostaniemy w kontakcie:- Odezwij się w komentarzu, dla Ciebie to chwila, dla mnie to bardzo ważna wskazówka.
- Jeśli uważasz, że wpis ten jest wartościowy lub chciałbyś podzielić się z innymi czytelnikami – udostępnij mój post – oznacza to, że doceniasz moją pracę.;
- Bądźmy w kontakcie, polub mnie na Facebooku i Instagramie.
0 komentarze