Ciemno, chłodno i głodno, ale z bardzo dobrą wieścią
piątek, grudnia 15, 2023Są takie dni, że nic nie idzie tak, jak sobie człowiek w nieszczęsnej dyńce umyślił. Są takie dni, że wszystko idzie wręcz na opak. Taki dzień był właśnie wczoraj i kiedy późnym wieczorem dojeżdżaliśmy z Tomkiem do Marradi marzyłam już tylko o tym, żeby ktoś mnie odebrał prosto z autobusu, przytulił, najlepiej odstawił bezpośrednio do łóżka, przykrył kołderką i już! Nawet w nosie z kolacją!
Niby nic się wielkiego nie stało. Być może nie powinnam nawet smutków dopuszczać do głosu, bo w końcu dzień przyniósł bardzo dobrą wiadomość, która te smutki powinna zmieść z powierzchni ziemi z siłą tsunami. Oto po kolejnej kontroli wzroku chłopców okazało się, że ich wady "się zatrzymały"! U Tomka mniejsze zaskoczenie, bo potwierdziło się zatrzymanie z zeszłego roku i znaczy to, że za kolejny rok może myśleć o korekcji wzroku, a co za tym idzie - będzie mógł odstawić raz na zawsze okulary i szkła. Nie spodziewaliśmy się jednak, że i u Mikołaja będzie już stabilnie, bo on "teoretycznie" jeszcze rośnie.
- To jest dla was bardzo dobra wiadomość - powiedział okulista. Jeśli on ma siedemnaście lat i już się zatrzymało, to jest szansa, że tak zostanie. Chyba nie masz zamiaru urosnąć o kolejne pół metra? - żartował okulista.
Tej myśli powinnam się czepić i z uśmiechem iść spać. Jednak mam wrażenie, że to zmęczenie przejmuje nade mną władzę i dyńka odmawia racjonalnego myślenia.
Nic z tego, co sobie na wczoraj zaplanowałam nie wyszło. A zaczęło się tym, że autobus z Marradi wyjechał z prawie piętnastominutowym opóźnieniem, bo drugi autobus tak zaparkował, że ten nasz nie mógł wyjechać. W tym samym czasie Tomek pisał, że nie zdąży na pociąg i to generalnie moja wina, bo poprosiłam go o kupienie quinoa i on się po drodze specjalnie musiał zatrzymać w sklepie, ale tak czy inaczej nic nie kupił, bo były kosmiczne kolejki, a wszystko to zabrało mu tylko czas i w rezultacie spóźnił się na pociąg. Moja wina... Moja wina...
Mój plan, że oprócz wizyty lekarskiej zrobimy zakupy trafił więc szlag. Tomek zdyszany dobiegł do gabinetu, kiedy Mikołaj był już w środku.
Po wszystkim, gdy już wyszyliśmy od lekarza przekalkulowałam, że jednak powinniśmy zdążyć podejść przynajmniej do jednego sklepu, ale Mikołaj zaraz się z tego planu wycofał, bo po zakrapianiu oczu niewiele widział i nie miał ochoty na wędrówki po mieście. Tomek poszedł za bratem, bo oprócz złego widzenia, obładowany był swoimi bolońskimi klamotami.
Wysłałam ich więc na stację i sama sprintem popędziłam do centrum. I to był znów zły pomysł, bo jak się człowiek spieszy, to się diabeł cieszy i tyle... Nic oczywiście nie kupiłam. Zakupy pod presją czasu nie zdały egzaminu. Po szybkim obleceniu kilku sklepów znów skierowałam kroki w stronę stacji...
- Mama? - na telefonie wyświetliło się połączenie od Mikołaja - Tomek został, a ja jadę.
- Słucham? Gdzie jedziesz?
- Wcześniejszym autobusem.
- Jest wcześniejszy autobus??? (niestety nasz transport po osuwiskach woła teraz o pomstę do nieba)
- Jest.
- Ale wsiadasz teraz? To ja biegnę, Tomek niech wsiada z tobą! - wystrzeliłam jak z procy.
- Ja już jestem w Brisighelli.
- To dlaczego po mnie nie zadzwoniliście?
- Dzwoniłem. Nie odbierała.
- Szlag szlag szlag!
- I teraz się zorientowałem, że nie mam kluczy... Mario ma nasze klucze?
- Ma. Zadzwoń niech cię zgarnie.
Tego dnia Mario "zgarniał" Mikołaja już drugi raz...
- Tomek... - zadzwoniłam do drugiego "amore mio". Tak mam zapisanych chłopców w telefonie. - Dlaczego nie pojechałeś z Mikołajem?
- Zostałem, żebyś ty nie czekała sama.
- Bez sensu. Wszystko bez sensu. Ja i tak nic nie kupiłam, a ty byś przynajmniej wcześniej zjadł i odpoczął.
- I po co mnie ponaglałaś? - wypomniał nasze spięcie przez telefon sprzed dwóch godzin. - Wiedziałem, że tak będzie...
Szpileczka.
Dotelepałam się na stację umęczona i zrezygnowana. Tomek siedział pod ceramiczną mapą jak jakiś hippie.
- Chcesz iść do baru? Ty nic nie jadłeś od rana!
Nie chciał.
Z drogi zadzwoniłam do Mikołaja, żeby choć zaczął przygotowywać risotto (tylko na to były w domu sensowne składniki, bo oczywiście zakupy miały być w Faenzie). Gdybym ja się miała za to zabrać jedlibyśmy chyba o 21.00. Mikołaj po raz pierwszy zmierzył się z nowym daniem i jak się wkrótce okazało wyszło mu na medal.
"Śpisz?" - napisałam nieśmiało do Mario, kiedy autobus minął San Cassiano.
- Jak śpię?! - zadzwonił kilka minut później - piję kawę. Za ile będziecie?
- Dojeżdżamy do Marradi.
Szczęście w tym wszystkim, że Mario po nas wyjechał - trzeci raz tego dnia, bo na samą myśl, że przy "ciemno, zimno i głodno", na dodatek z Tomka tobołami mamy iść jeszcze dwa kilometry chciało mi się płakać.
Oby dziś był lepszy dzień! Plan mam piękny, ale po wczorajszym umęczeniu jeszcze boję się nim cieszyć.
Dobrego weekendu!
ZATRZYMAĆ SIĘ to po włosku FERMARSI
Spodobał Ci się tekst?
Teraz czas na Ciebie. Będzie mi miło, jeśli zostaniemy w kontakcie:- Odezwij się w komentarzu, dla Ciebie to chwila, dla mnie to bardzo ważna wskazówka.
- Jeśli uważasz, że wpis ten jest wartościowy lub chciałbyś podzielić się z innymi czytelnikami – udostępnij mój post – oznacza to, że doceniasz moją pracę.;
- Bądźmy w kontakcie, polub mnie na Facebooku i Instagramie.
1 komentarze
Mario to najcudowniejszy przyjaciel. Macie ogromne szczęście, że spotkaliście go na swojej toskańskiej drodze ;). Ośmielę się nawet o stwierdzenie, że również Mario jest duszą tego bloga bo bez niego wiele rzeczy mogłoby się Pani nie udać albo trwałoby o wiele dłużej. Karolina
OdpowiedzUsuń