Ostatnie owoce dzikiej róży były jak resztki szminki na wyschniętych wargach Apeninów. Pulsujący karmin, ciepła ochra i artystyczny Tycjan stały się przeszłością. Jesienne szaleństwo kolorów przeszło w stan siwego uśpienia i tylko tu i tam na drzewach trzymały się niedobitki żółtych liści.
W oddali na horyzoncie majaczył leciusieńko upudrowany bielą masyw Falterony. Niezmierzony majestat natury, przed którym aż chciałoby się skłonić głowę. Niezależnie od pory roku i wersji kolorystycznej. A może właśnie w tej nagości, surowości jest coś szczególnie doniosłego...
Jak tylko zamknęłam komputer po ostatniej porannej lekcji, czyli w porze obiadu, zaraz złapałam za telefon i zadzwoniłam do Mario, żeby donieść mu, iż Mikołaj na obiad nie wraca, a to znaczy, że na nikogo nie czekam i do 17.00 mam czas wolny. Umówiliśmy się na za godzinę.
Nie miałam pomysłu co i gdzie, chciałam tylko zrobić kilka zdjęć i pooddychać głęboko, bo głowa już drugi dzień dawała do wiwatu. Mario zaproponował więc, żebyśmy wrócili na Coloreto, gdzie jesienią zbieramy pieczarki.
Niebo początkowo było jak lazurowy kryształ. Tylko na romagnolskim horyzoncie rozciągała się delikatna foschia, zasłaniając przydymionym woalem linię Adriatyku. Potem od strony serca Toskanii zaczęły nadciągać chmury i powoli powoli niebo się zasnuło.
Wdrapaliśmy się ponad naszą pieczarkową łąkę, skąd widać hen hen daleko. W jednym kadrze można przy dobrej widoczności złapać Monte Mauro, port w Ravennie, obserwatorium na Monte Romano i ...
I tu zagadka dla bywalców Marradi. Kto rozpozna budowlę, która przycupnęła w dziczy Apeninów (zdjęcia wyżej i niżej)?
- Popatrz - pokazałam na ogołocone samotne drzewo - a dopiero co zbieraliśmy tu kasztany.
- My, wiewiórki i dziki...
- Ależ też czas gna!
- Chodź! Zapraszam cię na prosecco - Mario uciął moje sentymentalne wywody na temat upływu czasu.
Myślałam, że zjedziemy do baru, tymczasem, kiedy doszliśmy do Rangera, Mario tradycyjnie jak magik otworzył bagażnik i zaprezentował z dumą butelkę wina!
- Żartujesz? Tej drogi nie ma, ale ciekawa jestem jak wygląda to jezioro.
Jedno z największych i przy tym najbardziej zadziwiających osuwisk wystąpiło w czasie majowych powodzi pomiędzy San Benedetto in Alpe i Marradi. Można powiedzieć, że tam zjechało w dół pół góry zmiatając drogę, ale w "ramach przeprosin" frana utworzyła lazurowe jezioro. Oto fenomen natury... Przerażające i piękne zarazem.
Ranger ominął tabliczkę strada chiusa (droga zamknięta) i pojechał dalej. To, co stało się z drogą jest nieprawdopodobne i trudne do opisania. Jeśli wcześniej trasa ta była kręta i kostropata, to teraz został z niej mizerny trakt powybrzuszany i popękany. Tu nawet nie ma co łatać. Nasuwała się przy tym refleksja, że wystarczyło na pół roku zatrzymać ruch i wegetacja roślinna, do połowy tę drogę "pożarła".
- Buonasera! Ta wielka frana to jeszcze daleko? - zapytałam dwie spacerowiczki.
- To zaraz tutaj. Zobaczycie... Już teraz można przejechać, bo wysypali gruz.
Kobiety miały rację. Nie dało się nie zauważyć... Wszystkie inne osuwiska, które widzieliśmy do tej pory były niczym w porównaniu do tego. Sami zobaczcie:
- Przecież teraz mapy trzeba zmienić! - staliśmy oszołomieni i patrzyliśmy na wielką rozjeżdżoną ranę Apeninów.
- Ciekawe czy tam będą pstrągi... - zadumał się Mario i zaraz dodał - "Lago della Frana".
- Bardzo ładna nazwa! Teraz możemy wybierać, jedziemy nad Lago di Tramazzo czy nad Lago della Frana - zażartowałam.
- Lepiej wracajmy - Mario popatrzył do góry, gdzie pracowała wielka kopara - nie podoba mi się, mieć ją nad głową, jeszcze coś na nas zleci.
Taki to był krótki przerywnik, w środku tygodnia, na głowę nie pomogło, ale sprawiło wielką radość. Dziś o takich wojażach mogę tylko pomarzyć, bo chmury, które nadciągały od strony Toskanii rozpanoszyły się deszczem - ostatnim już w tym roku listopadowym deszczem, a to znaczy, że czas rozwiesić adwentowy kalendarz.
Pięknego dnia!
JEZIORO to po włosku LAGO