O miejscu wyjątkowym, o spotkaniu wzruszającym, o "Hemingwayu" i Japończyku
piątek, marca 10, 2023Z Nenufarowego notesu, 9 marca 2023, pociąg do Biforco.
To był fenomenalny dzień! Tak jakby ktoś pisząc jego scenariusz, pomieszał Tarantino z Murakamim. Nic nie było zwyczajne.
Pociąg szczęśliwie dojechał do Florencji na czas. Miałam mniej niż piętnaście minut, żeby dotrzeć na Piazza della Signoria na umówione spotkanie. Pomyślałam, że przemknę pod Duomo, żeby tradycyjnie złapać choć jeden kadr - jakbym podobnych nie miała już setki!
Z oddali dochodził coraz wyraźniej piękny, męski głos wyśpiewujący arię operową...
- Vincero! Vincero! Vinceeeeroooo...
Przyspieszyłam jeszcze bardziej kroku, ale w momencie, kiedy wyciągnęłam telefon, żeby złapać choć kilka sekund, śpiewak zakończył swój występ. Tłum, który ustawił się w półokręgu zostawiając soliście przestrzeń, nagrodził go gromkimi brawami.
- Zaśpiewam już ostatnią arię - ogłosił artysta widząc tak żywiołowo reagującą publiczność.
- Super - pomyślałam, jednak zaraz potem na telefonie zamigały dwie wiadomości: "jesteśmy!" Schowałam więc telefon, ściągnęłam płaszcz i truchtem ruszyłam na Piazza della Signoria.
Wspaniale było znów spotkać znajome twarze i poznać nową twarz. Do znudzenia będę powtarzać, że to jest dla mnie wielkie bogactwo, radość, wzruszenie, inspiracja, ale też zaszczyt, że ktoś kawałek swojego florenckiego bycia chce przeznaczyć na pogawędki, na obiad ze mną, na wspólny spacer. Nie jest łatwo wyrwać kilka godzin z mojego pracowitego dnia, nie udało nam się spotkać jesienią, ale wczoraj szczęśliwie już tak i to spotkanie przynajmniej dla mnie przejdzie do historii.
Pomyślałam sobie, że jeśli moi florenccy towarzysze zdadzą się na mnie w kwestii wyboru lokum na obiad, zasugeruję, by wpaść do trattorii Mario przy Piazza del Mercato Centrale. Bardzo pozytywna opinia o tym miejscu wpadła mi w minionych dniach w oczy. Stali bywalcy pisali, że choć znajduje się tuż obok słynnej Za Za, do której w porze obiadu i kolacji ustawia się kolejka turystów, to do Mario zaglądają tylko miejscowi, że ceny są "dla zwykłych ludzi", a wystrój jest bardzo swojski.
Rzeczywiście miejsce jest tak zakamuflowane, że staliśmy przed nim dobre kilka minut rozglądając się: "gdzie to jest?" Witryna szczelnie oblepiona nalepkami z wiekowym, lekko zdezelowanym szyldem przypomina raczej jakiś magazynek, a nie lokal gastronomiczny.
Za tymi niepozornymi drzwiami naprawdę jest raj!!
Usiedliśmy przy prostych drewnianych stolikach na solidnych taboretach, a kelnerka zaraz podała nam menu wypisane odręcznie na żółtym papierze opakowanym w folię taką do segregatora. Dobry początek - pomyślałam!
Wszystko wokół nas było proste, ale jednocześnie ani trochę banalne. Zauroczyło mnie to miejsce zanim jeszcze na stół wjechało doskonałe peposo.
Mięso rozpływało się w ustach, ale tak naprawdę nie ono najbardziej zapadło w pamięć, tylko to, co stało się potem.
Za plecami Ł. siedział rosły mężczyzna i z prawdziwą namiętnością, niemal ekstazą wąchał co chwilę zawartość butelki wypełnionej białym, przeźroczystym płynem. To było przedziwne. Napitek musiał być grappą czy też innym czystym destylatem. Na początku pomyślałam, że on ma zamiar tak... mówiąc wprost - z gwinta, tym bardziej, że jego bardzo swobodne zachowanie wskazywało, że jest już po degustacji, ale nie... Pił kulturalnie z kieliszka, delektując się zapachem "z gwinta".
W pewnym momencie mężczyzna słysząc naszą cudzoziemską mowę zapytał czy mówimy po polsku i klasycznie - jak to zwykle w podobnych sytuacjach bywa - pochwalił się znajomością dwóch słówek w naszym języku.
Bardziej skupieni na własnym towarzystwie nie byliśmy na początku zainteresowani konwersacją z sąsiadem, który zdawał się być w stanie wskazującym. Jednak chwilę potem Ł. pokazał palcem na szklaną ścianę oblepioną wycinkami z gazet.
- Czy to nie jest ten gość co siedzi za nami?
Na trzy cztery popatrzyliśmy to na zdjęcia, to na jegomościa i znów na zdjęcia, po czym oceniliśmy - tak to on, tylko jakieś dwadzieścia lat temu.
(Sprostowanie - to nie był on, ale ktoś bardzo podobny!)
Nim się zorientowałam, przy naszym stoliku zostałyśmy we trzy i plecy Ł., który obrócił się o 180 stopni i w najlepsze konwersował z nieznajomym.
- Ł. tak ma - powiedziała z uśmiechem G. - wszędzie znajduje przyjaciół.
W tym momencie z zaplecza kuchennego wyszedł Azjata i przysiadł się do nieznajomego, z którym musiał być w zażyłości.
- Jaka to jest literacka scena! Powiedziałam - zauroczona - Hemingway na żywo!
Azjata, nie był jakimś tam Azjatą. Wysoki, postawny i tak ikoniczny - jak powiedziałby na pewno Tomek - że wydawał się wręcz nierealny. Wyglądał jak Shogun, który zaplątał się jakiejś pętli czasowej albo postać z disneyowskiej Mulan. Miał na sobie spodnie podobne do tych, które noszą wojownicy Aikido, - tylko białe i białe też miał buty, a całości jego anturażu dopełniała kamizelka pełna błyskotek i siwa broda mędrca.
- To dyrektor chóru! - Ł. odwrócił się do nas na chwilę i teatralnym szeptem podzielił się zdobytą wiedzą - a ten Japończyk się zgubił.
Ot tak po prostu. Zgubił się.
Hemingway - jak go w myślach nazwałam poprosił obsługę o kieliszki i nalał nam wszystkim swojej grappy.
- Nie, nie - zaczęłyśmy protestować.
- Spróbujcie - zganił nas Ł. on ją sam robi. Ta grappa powstaje przy produkcji super zacnego Chianti (mam nadzieję, że niczego nie pokręciłam).
Na samą myśl o grappie wszystko mi się cofa, ale ta... Ta była naprawdę wyśmienita.
Lokal opustoszał. Personel pewnie zaczynał się niecierpliwić. Wszystkie taboreciki stały już na stołach. Zaczęliśmy i my zbierać się do wyjścia. Jeszcze tylko pamiątkowe foto i do widzenia.
Obejrzeliśmy się za siebie - ja żeby wrócić, bo jestem przesądna. Jeszcze jedno zdjęcie. Hemingway i Japończyk, który zgubił się we Florencji dopijali swoją grappę...
Co to był za moment...
Kiedy wyszliśmy na ulicę, Ł. pokazał nam wizytówkę, którą dostał na pożegnanie. Zrobiłam zdjęcie i dopiero w pociągu w drodze powrotnej zapukałam w tej sprawie do wujka Google.
No tak... Nie każdego dnia zdarzają się takie cuda. Trzeba było dopić grappę - zganiłam się w myślach. Tak, nie każdego dnia zdarzają się takie cuda, ale cuda we Florencji zdarzają się bardzo często.
Cały ten dzień był cudem najprawdziwszym i dziękuję moim towarzyszom, bo gdyby nie Wy wczoraj, ten dzień nie miałby tylu kolorów. Pisałam i pisałam i skończyłam dopiero w Roncie. W głowie mi się kotłowało. Kompulsywne szusowanie długopisu na kartkach Nenufarowego notesu zachowało ten dzień dla potomnych.
Po obiedzie był jeszcze krótki przystanek wśród aromatów Farmacia SMN, potem serdeczne pożegnanie i życzenie sobie rychłego spotkania.
JAPOŃCZYK to po włosku GIAPPONESE (wym. dżiapponeze)
Spodobał Ci się tekst?
Teraz czas na Ciebie. Będzie mi miło, jeśli zostaniemy w kontakcie:- Odezwij się w komentarzu, dla Ciebie to chwila, dla mnie to bardzo ważna wskazówka.
- Jeśli uważasz, że wpis ten jest wartościowy lub chciałbyś podzielić się z innymi czytelnikami – udostępnij mój post – oznacza to, że doceniasz moją pracę.;
- Bądźmy w kontakcie, polub mnie na Facebooku i Instagramie.
6 komentarze
No przecież to jest fantastyczna opowieść do TEJ książki ! I jako zapowiedź , do wykorzystania przez marketing ! Cudo ! Marysia
OdpowiedzUsuńChciałabym! <3
UsuńSpodnie od aikido nazywają się hakama a jeżelil chodzi o Tratorię Mario to czuję zbliżającą się walkę wewnętrzną w lipcu czy to czy jednak ta knajpa na mercato co ostatnio :) (Bo dwóch na raz mogę nie wcisnąć. ... chociaż .... :))
OdpowiedzUsuńPiotrek
A ja myślę, że na jednym razie we Flo się nie skończy:)
UsuńMoże być i dwa razy :)
UsuńNiesamowita historia! Uwielbiam takie nieoczywiste miejscówki, knajpki nie wyglądające jak "porządne" restauracje, tylko raczej jak podrzędne jadłodajnie, bo tam zwykle bywa najciekawiej, a jedzenie - najlepsze! No i do tego - postaci jak ze snu :).
OdpowiedzUsuń