Cały worek wisienek
poniedziałek, listopada 28, 2022Jeśli dobrze policzyłam, to był nasz dziesiąty wspólny trekking. Pamiętam dokładnie każdy z nich. Pamiętam pogodę, widoki, kolory, pamiętam szelest liści, kiedy schodziłyśmy z Trebbany, kwitnące magnolie w Valnera, orchidee i granie świerszczy w drodze z Monte Lavane i wiatr na Lozzole czy na Pianorosso. Pamiętam kanapki, ciastka, pomidory, mandarynki, gorzką czekoladę i nieodłączne cukierki T.
Niemal po każdej wyprawie mówiłyśmy - no ta to była "łał" - nie umniejszając oczywiście poprzednich! Wiele z nich nazywałyśmy wisienkami na torcie, ale wszystkie one zostały przebite całym koszykiem, górą wiśni, którą stał się wczorajszy trekking...
- O! Popatrz! - W miejscu, gdzie pewnie rok, a może nawet dwa lata wcześniej pracowali drwale leżał sierpak do połowy zamaskowany przez błoto i liście.
T. oceniła, że to wielki skarb i grzechem byłoby go zostawić. Kiedy potem pokonywałam stromą grań, momentami okazał się nawet pomocny, choć oczywiście był przy okazji niezłym balastem. Jak na złość zmieniłam plecak na mały, bo przecież nie wybierałyśmy się na WIELKĄ wyprawę.
Ponieważ w niedzielę nie mogłyśmy liczyć na pomoc z transportem, a do tego pogoda była niepewna, zaproponowałam że pójdziemy gdzieś w Biforco, najwyżej nie będzie wielkich odkryć, tylko znajoma ścieżka. Jedno było pewne - nie mogłyśmy nigdzie nie pójść, bo to już ostatnia niedziela przed pożegnaniem na długie miesiące.
Ustaliłyśmy, że kilka kilometrów za Biforco skręcimy w drogę drwali, a potem trasą, którą szłam z Mario trzy lata temu, wbijemy na grań, nacieszymy się widokami i zejdziemy do Biforco. Taki niezobowiązujący trekking...
Nie wzięłam tylko pod uwagę tego, że nieuczęszczane drogi starzeją się szybciej niż ludzie. Miała być dobrze wyjeżdżona droga, która na końcu się rozgałęziała. Tymczasem, rozgałęzienie znikło - zostały po nich jakieś wątpliwe zarośnięte drogi, a drwale przenieśli się z wycinką bardziej w głąb.
- To musiało być tam wcześniej... - stwierdziłyśmy zgodnie, stojąc na środku błotnistej drogi i debatując co dalej.
Ostatecznie postanowiłyśmy iść jeszcze kawałek przed siebie, bo droga przecież gdzieś musiała prowadzić. Po kilkuset metrach droga się jednak skończyła - to tylko filozoficzne cytaty głoszą, że każda droga gdzieś prowadzi. Bzdura. Niektóre urywają się w środku gór, w lesie, ot tak, zupełnie jakby rzucały ci wyzwanie - i co? masz odwagę iść dalej?
Znów chwilę podeliberowałyśmy, a potem zdecydowanym krokiem ruszyłyśmy na przełaj, na czuja z GPS i kompasem stromą granią. Bardzo stromą! Według nawigatora byłyśmy jakieś 200 metrów od szlaku Biforco - Crespino. 200 metrów w poziomie ale i tyle samo w pionie. Tak - to było wariactwo, ale czy wariactwa nie są ekscytujące?
Jak wielkie to było wariactwo, zrozumiałyśmy dopiero jedząc kanapki pod znajomym dębem i z niedowierzaniem podziwiając profil "naszej" grani.
- Wiesz co jest dla mnie najlepszą motywacją? - zapytała T., kiedy już byłyśmy na szlaku - kiedy ktoś mówi mi, że nie dam rady albo że się boję.
- Tak! - przyklasnęłam - Dokładnie tak! Ja nie dam rady? No to patrz! Odpowiadam wtedy w myślach.
- Ja pierniczę... - powiedziała T. patrząc z rozmarzeniem w stronę "naszej" grani i Lavane i zaraz zaczęłyśmy obie się śmiać na to jej pierniczenie. - Tak, tak, wiem! Znowu pierniczę.
Trudno było nie pierniczyć, trudno było w ogóle powstrzymać się od banalnych onomatopei. Miał być zwykły - być może najzwyklejszy ze wszystkich naszych trekkingów, tymczasem zrobiłyśmy coś wielkiego, coś co już zawsze będziemy nosić w sercu jak drogie wspomnienie. I tak sobie dziś myślę, że to wielkie szczęście, kiedy nawzajem stajemy się dla siebie częścią tych niezwykłych wspomnień.
Karkołomne wejście nawet nie bardzo dało nam w kość, bowiem zbyt skupione byłyśmy na tym, czego się łapać i jak nogę postawić.
Nad dolinę nadciągnęła prawdziwie złota godzina. Listopad w ostatnich dniach swojego trwania rozpływał się w ciepłych kolorach. Na słońcu było bardzo przyjemnie, ale od gór, z cienia zawiewał wiatr. Zimowy wiatr. Vento di sotto... Wiatr, który zaraz porwie ostatnie liście i T. wywieje do ojczyzny. Mam nadzieję, że tak jak wróci zieleń i ciepło, tak też z wiosną znów powędrujemy razem w poszukiwaniu kolejnych wisienek do naszego trekkingowego tortu.
Kochana T. dziękuję Ci za każdy przedreptany razem kilometr, za cukierki, za łał, za śmiechy i za pierniczenie, za odwagę, za słowa, za bycie razem, za współdzielenie miłości do gór i do tego miejsca. Do następnego!
A kto chciałby z nami powędrować togo zapraszam do obejrzenia tradycyjnej ROLKI.
Spodobał Ci się tekst?
Teraz czas na Ciebie. Będzie mi miło, jeśli zostaniemy w kontakcie:- Odezwij się w komentarzu, dla Ciebie to chwila, dla mnie to bardzo ważna wskazówka.
- Jeśli uważasz, że wpis ten jest wartościowy lub chciałbyś podzielić się z innymi czytelnikami – udostępnij mój post – oznacza to, że doceniasz moją pracę.;
- Bądźmy w kontakcie, polub mnie na Facebooku i Instagramie.
1 komentarze
Pięknie, zachwycająco! I - jak widzę - makijaż musi być:)
OdpowiedzUsuń