Jeszcze chwila i minąłby rok od naszego wspólnego trekkingu. To była druga połowa listopada i pomaszerowałyśmy wtedy na Trebbanę. Przed Trebbaną natomiast było Monte Rotondo.
Monte Rotondo wtedy zupełnie inne - w innych kolorach, w innej formie, od innej strony, w innej pogodzie. Wszystko inne, może tylko zachwyt ten sam. Choć... bo ja wiem... może tym razem nawet zachwyt większy, bo mnie osobiście ta trasa zdecydowanie bardziej przypadła do gustu. Połączyła bowiem sielskość łąk ponad Biforco i "kostropatość" Monte Rotondo. Tak, zdecydowanie. To był dobry wybór, choć wybór z "braku laku..."
Ponieważ miniona niedziela była ostatnią niedzielą kasztanowej sagry, stwierdziłam, że nie ma sensu porywać się na nowe, dalsze szlaki, bo przemieszczanie się gdziekolwiek samochodem jest w tym dniu upiornym pomysłem. Zastanawiałam się zatem, gdzie tu pomaszerować, by móc się zdać na własne nogi i nikogo o podwózkę nie prosić. W ten sposób padło na Monte Rotondo. Z braku laku...
Pogoda była bezwstydnie piękna. Ciepło w połączeniu z kolorami, które dopiero w niektórych miejscach zaczynają się przepoczwarzać jesiennie, sprawiało wrażenie, jakby październik zapomniał wymienić garderobę na nową porę roku. Nawet kiedy przysiadłyśmy spocone na grani i wyciągnęłyśmy z plecaków kanapki, nie musiałyśmy się niczym okrywać, bo ciepły podmuch był jak letni balsam.
T. powiedziała, że wrócić na Monte Rotondo było jej marzeniem. Kto by pomyślał, że coś "z braku laku" może przyczynić się do tak wspaniałych rzeczy jak spełnianie marzeń!
Nie mogłam też nacieszyć się myślą, że aby móc ruszyć tak piękną trasą, by móc oddychać górami, nigdzie nie muszę jechać. Wystarczy założyć buty i wyjść za próg domu i już jestem na szlaku... Błogosławieństwo dla kogoś, komu góry wypełniają serce.
Tym razem podeszłyśmy na Monte Rotondo od strony Biforco, przez moje ulubione łąki. Tu nawet nie ma szlaku, tylko wiejska droga, a potem dzika ścieżka. Trzeba wiedzieć co i jak, ale ja wiem. To są przecież moje zaklęte apenińskie rewiry. Szlak złapałyśmy dopiero na górze.
T. nie chciała też nikomu głowy zawracać z jej powrotem do domu, więc postanowiła do Popolano wrócić sama przez góry. I tak oto z Monte Rotondo zeszłyśmy do Badii, by zaraz wspiąć się na kolejną grań i jeszcze raz chwilę posapać. Rozstałyśmy się na Monte Gianni. Tam zawróciłam i zdecydowałam, że w drodze do domu przewędruję przez moją Świątynię Dumania. To znaczyło oczywiście przebijanie się potem z plecakiem i w buciorach przez zapchane Marradi, ale co tam! Doszłam do Świątyni w TYM momencie, to znaczy w momencie, kiedy za przejściem między cyprysami czeka słońce w swym popołudniowym blasku... Magia.
W ogóle magiczne było wszystko! Tak wiem, że "magiczne" to infantylne słowo, ale jak coś jest magiczne, to jest i nie ma co silić się na sztuczną erudycję. Magiczny każdy kamyk, każdy kwiatek, każdy ciepły powiew, każde szu szu szu zeschłych liści, magiczny ptaków świergot i motyle nad głową. Magiczna była zieleń łąk i wydłużone na niej nasze cienie. Nawet małe jak groszki kasztanki były magiczne i stary kamienny dom i rozłupane piorunem drzewo i masywny głaz i tak dalej i tak dalej...
Wróciłam do Biforco niemal świńskim truchtem, by rach ciach odsztafirować się z lekka i jeszcze złapać ostatnie chwile kasztanowej sagry. Dotarłam do Marradi w samą porę, kiedy moje ulubione stoisko - grupa teatralna "Per non perire d'inedia, "żegnała się" z publicznością i wydawała ostatnie kubeczki wina.
I tak oto październik 2022 żegna się z nami. Październik tak piękny, że na pewno przejdzie do historii.
Dobrego poniedziałku!
INNY to po włosku DIVERSO (wym. diwerso)