Prawie jak maratończyk, czyli opowieść, która wciska się bez kolejki
sobota, stycznia 29, 2022Obiecałam opowieść o tarasach Duomo, ale inna opowieść wciśnie się dziś bez kolejki, bo nie mogę nie opowiedzieć o mojej małej wielkiej podróży na umówioną w szpitalu wizytę. To będzie długa opowieść...
Jak już chyba wszyscy wiedzą, po moich ostatnich przygodach ze "zmorą", postanowiłam zrobić z tym porządek i przede wszystkim upewnić się, że zmora to TYLKO zmora i znaleźć sposób jak z nią walczyć. Kiedy kilka tygodni temu w przychodni miła kobieta cudem znalazła mi tak bliski termin wizyty u specjalisty i do tego wszystkiego za grosze, bo na fundusz, nie kręciłam nosem na lokalizację, tylko z wdzięcznością klasnęłam w ręce. Kto jak kto, ale ja choć żyję bez auta, wszędzie potrafię się dotelepać.
Szpital pod Florencją musi mieć przecież jakąś komunikację z miastem.
Już kilka dni wcześniej przy pomocy wujka Google opracowałam sobie dojazd. Wahałam się czy ruszać szkolnym pociągiem o świcie, czy jednak na spokojnie tym o 8.00. Ostatecznie zdecydowałam, że lepiej zwinąć się wcześniej, a we Florencji miło będzie zjeść śniadanie i ewentualnie zafundować sobie poranny spacer.
Dotarłam do Florencji zgodnie z planem i zaraz ruszyłam na stację autobusów, by kupić bilet i upewnić się, czy to rzeczywiście stąd mam wyruszyć...
W całej mojej włoskiej karierze osoby niemiłe, niechętne do pomocy mogłabym chyba policzyć na palcach jednej ręki. Nawet tak na szybko, żadnej sytuacji nie potrafię sobie przypomnieć, ale wczoraj zderzyłam się z wybitnym ignorante, żeby nie powiedzieć "coglione". Mężczyzna w informacji powiedział mi bardzo "mniej więcej", że jest "jakiś" autobus, który odchodzi z "jakiejś tam ulicy" albo inny z Piazza przy Fortezza da Basso o 9.10. Uczepiłam się konkretnych danych i poszłam spokojnie na wspomniany plac.
Rozkład jazdy na przystanku informował jednak, że autobus do Bagno a Ripoli odjechał o 8.10. Zrezygnowana podeszłam do grupki kierowców, oczekujących na swój kurs i zapytałam, czy to możliwe, bo mam przecież informacje ze źródła, że powinien dopiero wyruszyć.
- Pojechał, pojechał! Następny jest po 11.00.
- To za późno.
Zaraz też wyciągnęłam moje skierowanie na wizytę, na której był dokładny adres i poprosiłam chłopaków o pomoc. W przeciwieństwie do pana z okienka byli bardzo pomocni i zaraz zaczęli się głowić jakim autobusem mnie tam wysłać.
- Szpital Santa Maria... hmmm... - chłopak wpatrywał się w telefon - Bagno a Ripoli...
- Autobus 23! Tak tak! 23 albo 23 A.
- Grazie mille! A skąd odchodzi?
- Przystanek jest przed stacją.
Jeszcze raz podziękowałam i ruszyłam znów do punktu wyjścia.
Nie mogłam jednak nigdzie znaleźć przystanku autobusu 23, więc znów niechętne poszłam "do okienka".
- Ten autobus, o którym pan mówił, odjechał o 8.10. Tak powiedzieli inni kierowcy i tak jest napisane na rozkładzie na przystanku.
- Źle ci powiedzieli, jest o 9.10 to autobus, który jedzie do Montevarchi.
Nie miałam zamiaru znów zataczać takiego samego kółka, więc poprosiłam:
- Powiedzieli też, że dojadę zwykłym autobusem 23. Skąd odchodzi?
- Jeśli wyjdziesz tędy, to skręć w prawo, potem w lewo, potem w prawo i zaraz przed sklepem...
Pogubiłam się mniej więcej w połowie instrukcji. Podziękowałam na odczepnego i poszłam szukać sama.
Szukałam bez skutku i powoli ogarniał mnie coraz większy niepokój, bo czas się kurczył. Jeszcze nie wyruszyłam, a już miałam w nogach prawie pięć kilometrów. Szczęśliwie wypatrzyłam na przystanku tramwajowym kontrolerów i pomyślałam, że kto jak kto, ale oni muszą być przecież poinformowani. Zdesperowana przecięłam ruchliwą arterię i wpadłam na przystanek.
- Autobus 23 odchodzi z Piazza dell'Indipendenza. Weź jakikolwiek tramwaj i podjedź dwa przystanki.
- Grazie! - krzyknęłam już w biegu. I zaraz pomyślałam - Jaki tramwaj? Kto ma teraz czas na takie fanaberie? Lepiej na własnych nogach, a piazza dell'Indipendenza przynajmniej wiedziałam gdzie jest.
Wpadłam na plac, kiedy akurat jakiś autobus ruszał z przystanku, ale budka zasłaniała numer.
- Proszę nie bądź numerem 23, tylko nie 23! - zaklinałam rzeczywistość.
Autobus powoli wyjechał zza przystanku.
Autobus 23. Oczywiście!
- Cazz... - zaklęłam pod nosem, albo raczej pod maseczką. - Tylko nie to.
Światła na skrzyżowaniu się zmieniły i autobus zatrzymał się nim dobrze ruszył. Wystrzeliłam jak z procy, podbiegłam do drzwi od strony kierowcy i rączki złożyłam jak dziecko do pacierza.
"Aniele kierowco przy mnie stój i otwórz mi drzwi"!
Kierowca rzeczywiście był aniołem. Machnął ręką na znak, że mam wskakiwać.
Sukces! Zaraz rozsiadłam się wygodnie, bo przecież zmachana byłam jak koń po westernie i wtedy po gonitwie poranka naszły mnie wątpliwości: czy ten autobus na pewno jedzie do Bagno a Ripoli? Jeszcze mi tu kolejnych przygód potrzeba! Zerwałam się z miejsca i zaraz upewniłam się u kierowcy, że tak, że wszystko się zgadza.
Ulga...
Autobus objechał całe centrum. Niemal wszystkie znane mi place. Jeszcze raz przeklęłam na ignorante z okienka, który tłumaczył mi rebusami "gdzie jest przystanek", kiedy można było tak prosto: Piazza Santissima Annunziata, San Marco... To była nawet interesująca wycieczka, bo jeszcze autobusem po Florencji nie jeździłam.
Kiedy wyjechaliśmy poza granice miasta postanowiłam znów włączyć nawigację w telefonie, żeby nadzorować, jak daleko jeszcze do szpitala.
Na wyświetlaczu migały kolejne przystanki: Gran Bretagna, Edinburgo, Kiev (Wielka Brytania, Edynburg, Kijów) - to było nawet zabawne.
Google map pokazywało: 5km, 4,8km, 4,5km, 3,9 km, 3,6 km... 3,9km, 4km, 4,5km...
Aż mnie zimny pot oblał. Wystartowałam znów do kierowcy.
- Do szpitala to jeszcze daleko?
- Do jakiego szpitala? Tu nie ma żadnego szpitala.
Nie bawiłam się nawet w tłumaczenie, tylko poprosiłam, o natychmiastowe wypuszczenie mnie z autobusu i zaraz z telefonem w ręku pognałam jak wicher przed siebie.
Nawigacja pokazywała mi prawie prawie 5 km, a do wizyty brakowało już tylko 45 minut. Według telefonu miałam dotrzeć spóźniona o jakieś dwadzieścia minut.
- Zdążę!
Gnałam jak głupia w tej mojej białej kapocie. Nie przypominałam już tej eleganckiej pani, która odbijała się w witrynie Gucci dzień wcześniej. W myślach błogosławiłam się za plecak. Kiedy dzień wcześniej szłam na tarasy, przepakowałam się z torebki w wygodniejszy plecak, żeby mieć wolne ręce. Pomyślałam, że już tak zostawię i do szpitala, bo na plecach aparat mniej ciąży.
Tak, tak, pełna nadziei na miły spacer, miałam oczywiście ze sobą Nikona.
To gnałam, to na chwilę przechodziłam w marsz, żeby złapać oddech. Nawigacja pokazywała już tylko 10 minut spóźnienia.
- Nadrobię... - dodawałam sobie animuszu.
W jakiejś małej osadzie zapytałam przechodnia czy przynamniej idę (gnam) w dobrym kierunku.
- Tak, tak, ale to jeszcze daleko! Tu za rogiem jest przystanek. Autobus nr 32 zatrzymuje się dokładnie przed szpitalem.
Daleko to było 4 kilometry temu - pomyślałam. Znów podziękowałam, znów pognałam dalej.
Na przystanku napisane było rzeczywiście to, co mówił mężczyzna, ale autobus miał przyjechać 10.26, a moja wizyta umówiona była na 10.30. A co jeśli się spóźni? - w ułamku sekundy przekalkulowałam, że teraz nie mogę sobie pozwolić na słabość i jeszcze ten kilometr biegiem dam radę.
Dałam i nawet po drodze zauważyłam, że czarny bez już listki wypuścił. Żałowałam, że nie mam czasu na zdjęcia.
Dobiegłam do szpitala pięć minut przed czasem. I zaraz ogarnęła mnie rezygnacja...
Teraz znaleźć odpowiednią salę, zarejestrować się, w takim molochu...
O dziwo, wszystko już poszło jak po maśle i ekspresowo. Z rejestracji na parterze wysłali mnie na czwarte piętro.
- Percorso B, tam jest winda.
Winda... Koń by się uśmiał. Przeskakując po dwa schodki zaraz znalazłam się przed nowym okienkiem, już ostatnim i przeprosiłam za pięciominutowe spóźnienie. Musiałam wyglądać jak maratończyk, który dobiegł do mety, bo miła recepcjonistka, aż wstała na mój widok.
- Traaaan-quuuuiiiill-llaaaa! My ty wszyscy i zawsze jesteśmy spóźnieni.
Wytłumaczyłam się i przeprosiłam za mój wygląd.
- Tu sei una camminatrice, vero? (Ty to jesteś chodziarka, prawda?) Ja też kiedyś chodziłam, teraz nie mam siły.
Na wizytę czekałam godzinę... Wizyta była miła i poza kolejnymi, zleconymi badaniami muszę poddać się jakieś kuracji, która ma podobno zmorę przepędzić raz na zawsze. Oby!
Wyszłam z tego szpitala tak zmęczona, że potykałam się o własne nogi. Miałam ambitny plan poprowadzić przedwieczorną lekcję, ale jednak spasowałam. Byłam nieżywa.
Poszłam na przystanek przed szpitalem i zaraz zapytałam innych czekających czy jest jakiś autobus, który jedzie do Florencji.
- 32.
Autobus 32 jedzie aż do Piazza San Marco. Takie proste. Nie rozgryzł tej zagadki Google, ani mili chłopcy od busów, ani "coglione" z okienka. Mylące były też informacje, na rezerwacji wizyty. Bagno a Ripoli to gmina, a szpital znajduje się jednak nieco dalej i to dalej, kiedy jest się bez samochodu robi jednak wielką różnicę.
Wysiadłam kilka przystanków wcześniej. Byłam głodna i przed powrotem do domu postanowiłam posilić się na Sant'Ambrogio.
To był mimo wszystko dobry dzień, choć wykończył mnie jak mało który. I wszystko jest po coś, ja teraz już wiem jak poruszać się po obrzeżach Florencji, a to będzie mi w tym roku bardzo, bardzo potrzebne.
BIEC to po włosku CORRERE (wy, korrere)
Ps. Zdjęcie z przekory - wersja bardziej elegancka, niż ja wczoraj. Z wczoraj nie mam żadnego zdjęcia. A... nie ... przepraszam jedno mam:
Spodobał Ci się tekst?
Teraz czas na Ciebie. Będzie mi miło, jeśli zostaniemy w kontakcie:- Odezwij się w komentarzu, dla Ciebie to chwila, dla mnie to bardzo ważna wskazówka.
- Jeśli uważasz, że wpis ten jest wartościowy lub chciałbyś podzielić się z innymi czytelnikami – udostępnij mój post – oznacza to, że doceniasz moją pracę.;
- Bądźmy w kontakcie, polub mnie na Facebooku i Instagramie.
1 komentarze
Kasiu, nie bylo latwo, ale jak wiadomo, kazda "zmora" nie daje sie latwo przepedzic. Mysle ze ta Twoja zmora nie ma w starciu z Toba zadnych szans :)). Brzmi tajemniczo wzmianka o poruszaniu sie poza centrum Firenze.
OdpowiedzUsuńZdrowka i serdecznosci
Malgosia Neuss