Babskie wojażowanie po Marche - akt IV - królewski obiad, ból serca i Treia
piątek, października 22, 2021Chwilę po 13.00 dotarłyśmy do Camerino. Miał to być przedostatni przystanek w naszej podróży. Pomyślałyśmy, że to małe, malownicze miasteczko, znane z uniwersytetu założonego już w średniowieczu, miasteczko, które przycupnęło na wzgórzu w pobliżu Monti Sibillini tuż przy granicy z Umbrią, będzie doskonałym miejscem na obiad.
Renia była jeszcze przy samochodzie, kiedy ja dziarskim krokiem ruszyłam w stronę głównego placu, by jak najszybciej znaleźć jakiś miły lokal.
Zatrzymałam się na środku i nagle poczułam, że coś jest nie tak. Uderzyła mnie niemal przerażająca cisza - cisza, jakiej nigdy wcześniej nie słyszałam. Żadnego szczekania psa, żadnych odgłosów z kuchni, trzaskania drzwi, płaczu dziecka. Nic. Cisza absolutna. Zaczęłam więc rozglądać się dookoła i aż serce jęknęło z żalu. Dopiero wtedy do mnie dotarło...
Całe starodawne centrum miasteczka było opuszczone. Budynki stały opakowane w drewniane i metalowe spoiwa, niczym klatki, co robiło przesmutne wrażenie. Zupełnie jak ludzie unieruchomieni na wyciągach po poważnych wypadkach, tak i te domy nadal czekały na "ozdrowienie".
Przeczytałam, że Camerino bardzo poważnie ucierpiało w trzęsieniu ziemi w 1997 roku. Długo trwała jego odbudowa i kiedy już miasteczko stanęło na nogi, niespełna dwadzieścia lat później ponownie zostało nawiedzone przez tragiczny w skutkach kataklizm. Te same trzęsienia ziemi, które zniszczyły najpierw Amatrice i dwa miesiące później, kiedy zawaliła się Norcia, tak samo brutalnie obeszły się z Camerino...
- Tutaj chyba raczej nie zjemy...
Renia zaraz zaczęła wertować internet i chwilę później byłyśmy już w drodze do restauracji, znajdującej się niespełna dwa kilometry od centrum.
Po tym jak po drodze mijałyśmy całe osady tymczasowych domków, które na początku w mojej naiwności wzięłam za bungalowy, wygląd zewnętrzny restauracji wcale nas tak bardzo nie zaskoczył. Dookoła wszystko było przecież tymczasowe.
Powracające bezlitośnie kataklizmy nie zniszczyły jednej ważnej rzeczy. Już od progu urzekła nas miła atmosfera miejsca i życzliwość właścicielki, która widać nie osłabła mimo takich przeciwności losu.
Wygląd zewnętrzny restauracji był jak kamuflaż dla doskonałej kuchni.
Kobieta postawiła przed nami menu i zaraz wybrałyśmy dokładnie te same dania.
- Dwa crostoni jako antipasto i dwie porcje strangozzi z grzybami - zamówiłyśmy.
- Dwie porcje crostoni to za dużo! Wierzcie mi! - Kobieta z rozbrajającą szczerością próbowała nas uchronić przed marnotrawstwem. - Nasze porcje są duże. Jedno antipasto to naprawdę wystarczająco.
Kobieta miała rację. Zrozumiałyśmy to, kiedy antipasto wylądowało na stole. Fura bruschetty w kawałkach ze słodkimi pomidorami, z pesto, z alici i z bufalą. Doskonałość! Na samo jej wspomnienie robię się głodna...
Pierwsze danie, które było naszym daniem głównym wjechało na scenę zaraz po tym, kiedy wyczyściłyśmy co do ostatniego okruszka talerz po przystawce. Strangozzi to typowy makaron z Umbrii i rzeczywiście - byłyśmy już przecież bardzo blisko granicy z tym regionem. Strangozzi były podane z grzybami i guanciale i były tak wspaniałe, że słów nie potrafię znaleźć!
Po tym królewskim obżarstwie - trzeba nazywać rzeczy po imieniu - nawet Renia, która zwykle kończy posiłek słodkością, skapitulowała.
- Wszystko było doskonałe - skomplementowałam, kiedy kobieta przyszła zabrać talerze. - Myślałyśmy o deserze, tylko chyba już nie damy rady... Ale tak z ciekawości - dodałam po chwili - możemy wiedzieć jakie macie słodkości?
- Bavarese z kasztanów na salsie z kaki... - Kobieta wyliczyła całą listę nieprzyzwoitości i zaraz nasze żołądki przemyślały kwestię, a my rzucając sobie porozumiewawcze spojrzenie poprosiłyśmy:
- To jedno bavarese i dwie łyżeczki.
O tym jak dobry był deser, niech zaświadczy fakt, że natychmiast poprosiłyśmy właścicielkę o audiencję u kucharza. Ten bez ceregieli zdradził nam cały sekret i przepisem życzliwie się podzielił. Może w końcu w weekend uda mi się go wypróbować? To było wręcz coś nieprzyzwoicie pysznego!
Nie mam w tym żadnego interesu, ale ponieważ nie pamiętam, gdzie ostatnio tak dobrze zjadłam oraz z chęci pomocy z odrobiną reklamy, dzielę się z radością namiarem - Trattoria dell'Arte w Camerino.
Jak łatwo sobie wyobrazić - do samochodu wsiadłyśmy nieco ociężałe. Czekał nas jeszcze tylko jeden przystanek, nim znów wpadłyśmy na Autostrada Adriatica. Treia - jeszcze jedna perełka Marche.
Treia, tak jak i inne odwiedzone przez nas miasteczka, należy do Borghi più belli d'Italia. Wyróżnia się spośród innych najbardziej oryginalnym placem i lokalnym przysmakiem, o którym dowiedziałam się niestety już po podróży. Będąc w Treia trzeba koniecznie spróbować calcioni, zajrzeć do teatru, obejrzeć kolekcję starożytną w muzeum archeologicznym, zachwycić się kolejną panoramą na Marche i przejść przynajmniej jedną z siedmiu bram dawnych murów miasta.
To był już ostatni punkt na przebogatej trasie naszego ekspresowego, babskiego wypadu. Mam nadzieję, że kiedyś będą następne, tymczasem już czeka tyle marradyjskich smaków, kolorów, wrażeń, jednym słowem tyle ukochanej codzienności czeka, by w końcu o niej opowiedzieć.
Dobrego dnia!
ZAŚWIADCZYĆ - TESTIMONIARE (wym. testimoniare)
Spodobał Ci się tekst?
Teraz czas na Ciebie. Będzie mi miło, jeśli zostaniemy w kontakcie:- Odezwij się w komentarzu, dla Ciebie to chwila, dla mnie to bardzo ważna wskazówka.
- Jeśli uważasz, że wpis ten jest wartościowy lub chciałbyś podzielić się z innymi czytelnikami – udostępnij mój post – oznacza to, że doceniasz moją pracę.;
- Bądźmy w kontakcie, polub mnie na Facebooku i Instagramie.
0 komentarze