Babskie wojażowanie po Marche - akt III - Sarnano i Lame Rosse
czwartek, października 21, 2021Dotarłyśmy do hotelu dobrze po dziewiętnastej, kiedy już noc rozpanoszyła się na dobre. Najpierw krążyłyśmy jak głupie z tobołami - Renia nawet na jedną noc ma ze sobą milion bagaży - szukając właściciela hotelu. Poszukiwania szły nam marnie i nawet kontakt telefoniczny nie ułatwiał sprawy. W końcu zostałyśmy "szczęśliwie" zakwaterowane w pokoju, który być może wietrzony był wcześniej przez pół dnia, bo w środku czekał na nas rój pluskwiaków, tych małych (choć te były bardzo duże), wstrętnych śmierdziuchów.
Właściciel nie wyglądał na bardzo przejętego niechcianymi lokatorami, a jego rozbiegane spojrzenie sugerowało, że w ogóle niczym nie był przejęty, sprawiał wręcz wrażenie osoby nie do końca mającej kontakt z rzeczywistością.
Nie wiem czy miał z tym coś wspólnego unoszący się wokół hotelu zapach "palonych, aromatycznych ziół"...
Równie nieprzejęty wydawał się pozostały personel, a kelner, który obsługiwał nas przy kolacji był wisienką na tym przedziwnym, hotelowym torcie.
- Może to candid camera? - powiedziała Renia szeptem.
Na wszelki wypadek na noc postawiłyśmy pod drzwi krzesło.
Spałyśmy jak zabite, mimo zaistniałych okoliczności przyrody - jak zabite ale nie bardzo długo. Obudziłyśmy się ciemnym jeszcze świtem - po pierwsze dlatego, by nie tracić dnia, a po drugie wylegiwanie się w łóżku z pluskwiakami do wielkich przyjemności nie należało. Zjadłyśmy szybko śniadanie - co ciekawe kelner wydawał się już całkiem zwyczajny i zaraz poszłyśmy uregulować rachunki - właściciel natomiast nadal sprawiał wrażenie osoby tkwiącej w innym świecie.
Zgarnęłyśmy nasze fanty i po zachwytach nad widokami, jakie czekały na nas na parkingu, ruszyłyśmy na zwiedzanie pobliskiego Sarnano.
Sarnano to niezwykle malownicze, średniowieczne miasteczko, które przycupnęło na wzgórzu u stóp Monti Sibillini. Szczęśliwie zachowało przez wieki swój autentyczny wygląd - podobno niemal dokładnie tak samo prezentowało się siedem wieków temu. Jest to typowe borgo fortyfikacja, w którym od głównego najwyżej położonego placu, uliczki rozchodzą się w dół jak lekko pokrzywione okręgi.
Nie miałyśmy czasu na wnikliwe zwiedzanie, ale już po kilku minutach spaceru ceglanymi, rdzawymi uliczkami wiedziałam, że będę chciała do Sarnano powrócić.
Powrócić, by poznać skarby sztuki jakie kryje miejscowa Pinakoteka, ale też, by wyruszyć jednym - lepiej nie tylko jednym - z wielu szlaków trekkingowych, które wiodą graniami i dolinami Monti Sibillini. Podobno turyści przyjeżdżają tu tłumnie na przełomie maja i czerwca, by na Pian di Ragnolo podziwiać kwitnięcie dzikiej orchidei. To druga taka atrakcja pod względem popularności zaraz po słynnych łąkach i polach Castelluccio.
Inny ulubiony szlak wędrowców to Via delle Cascate Perdute - trasa, wzdłuż której można podziwiać wodospady i młyny. Do Sarnano przybywają również pielgrzymi wędrujący śladami świętego Franciszka, który - jak mówi legenda - narysował obecny herb miasta.
Zaopatrzyłyśmy się w pobliskim barze w kanapki "na potem" i ruszyłyśmy dalej w stronę Lame Rosse, które tak naprawdę były głównym celem naszej wyprawy, wszystko inne narodziło się przypadkiem.
Jechałyśmy znów krętą, bardzo wąską drogą. Drogą momentami nawet bez barierek, która - mogę sobie tylko wyobrazić - niejednego przyprawiła o zawroty głowy. Góry, mimo października za półmetkiem, nadal były soczyście zielone. Jesienne kolory dopiero zaczynały tu i tam nieśmiało przebijać. Coraz częściej też pojawiały się na wzgórzach "rany"...
Takie właśnie nasunęły mi się skojarzenia... Pęknięcia wolne od zieleni, które odcinały się od drzew czerwonym kolorem ziemi, wyglądały jak rany cięte gór. Góry wydały mi się jeszcze bardziej ludzkie niż zwykle.
Po kilku kilometrach dotarłyśmy nad Lago di Fiastra, gdzie bierze początek szlak do Lame Rosse. Najpierw trzeba przejść przez tamę, następnie przez tunel i dalej tak jak oznaczony jest główny szlak.
Cały dystans to blisko siedem i pół kilometra z przewyższeniami ponad trzysta metrów. Niby łagodnie, ale trochę momentami daje w kość. Może dlatego, że człowiek zamiast wędrować powoli i cieszyć się zaczarowanym gajem śródziemnomorskich dębów, gna jak głupi, żeby jak najszybciej zobaczyć słynne, czerwone formy skalne?
Wynikiem czego jest to przedziwne ukształtowanie terenu będące jakby skrzyżowaniem Kapadocji i Wielkiego Kanionu? Otóż skały w tej części Monti Sibillini - mówiąc łopatologicznie - pozbawione są zewnętrznej warstwy. Tym sposobem warstwa pod spodem zawierająca żelazo jest odsłonięta. To trochę tak jakby z nas zedrzeć skórę do żywego mięsa. To odpadanie wierzchniej warstwy jest efektem powolnej erozji, która trwała miliony lat. Skały te są bardzo kruche i dziś z tablic informacyjnych krzyczą komunikaty, by pod żadnym pozorem nie wspinać się na "lame" - ze względów bezpieczeństwa oraz żeby ich zwyczajnie nie zniszczyć.
Myślałam, że Lame Rosse to w dosłownym tłumaczeniu czerwone ostrza - co nawet by pasowało. Lama to przecież po włosku ostrze. Okazało się jednak, że nazwa pochodzi z dialektu, w którym słowo lamare oznacza to samo co franare, czyli kruszenie się i samoistne osuwanie skał. Znów powtórzę, że człowiek uczy się całe życie.
O Lame Rosse przeczytałam po raz pierwszy w czerwcu tego roku. Mieliśmy pojechać na wyprawę trekkingową rodzinnie, ale ponieważ Italię ogarnęły już wtedy afrykańskie upały, posłuchałam rad innych i odłożyłam wycieczkę na inny raz. To była dobra decyzja.
Po pierwsze wyobrażam sobie jak tu jest gorąco latem, a poza tym warto wiedzieć, że Lame Rosse wśród Włochów są jednak popularne. Zjawiłyśmy się z Renią na szlaku o 9.30 i to był ostatni dobry moment. Szłyśmy prawie same, dopiero na miejscu spotkałyśmy garstkę innych turystów, ale kiedy wracałyśmy mijała nas niekończąca się procesja...
Jeśli zatem będziecie kiedyś planować wyprawę tym szlakiem pomyślcie o jak najwcześniejszej porze.
Przepiękne miejsce. Zatrzęsienie zdjęć na karcie pamięci, lawina mimowolnych "łaaał" i innych równie wyszukanych epitetów. Kolejne miejsce, do którego koniecznie muszę wrócić.
Nadszedł czas na obiad. Kiedy dotarłyśmy do samochodu była już dwunasta, a my w głowie miałyśmy już nowy cel - przedostatni cel naszego babskiego wojażowania po Marche. Jutro w ostatnim akcie opowiem Wam gdzie i co zjadłyśmy, a zjadłyśmy jak królowe. O jaki przepis prosiłyśmy kucharza oraz o tym co rozłupało nam serce na milion kawałków. Pięknej reszty dnia.
LAMA to znaczy OSTRZE
Spodobał Ci się tekst?
Teraz czas na Ciebie. Będzie mi miło, jeśli zostaniemy w kontakcie:- Odezwij się w komentarzu, dla Ciebie to chwila, dla mnie to bardzo ważna wskazówka.
- Jeśli uważasz, że wpis ten jest wartościowy lub chciałbyś podzielić się z innymi czytelnikami – udostępnij mój post – oznacza to, że doceniasz moją pracę.;
- Bądźmy w kontakcie, polub mnie na Facebooku i Instagramie.
2 komentarze
Przecudne miejsce! Muszę tam kiedyś pojechać!
OdpowiedzUsuńPrzyroda jest zachwycająca i nieobliczalna! Wielkie łaaaaałłł! Pozdrawiam. Hanka
OdpowiedzUsuń