Toast do słońca
wtorek, października 06, 2020Jechaliśmy i jechaliśmy od Santa Lucia i próbowaliśmy przypomnieć sobie drogę i jakiekolwiek szczegóły.
- Jedyne co tak naprawdę pamiętam - snułam wywód, kiedy za oknem mijała malownicza Romagna - to że była jakaś tabliczka z eremo czy monastero, ale potem ślad się urywał i nigdzie z głównej drogi nie odbijaliśmy.
- Aha...
- Oooo zobacz! To to! To to! Monte Paolo, Eremo S.Antonio
Tabliczka pojawiła się dwa razy, a potem znów jechaliśmy przez kilka kilometrów i nic.
Aż w końcu pojawiła się mocno zdezelowana trzeci raz, nakazując tym razem skręt w lewo. Ranger porzucił zatem główną drogę i zaraz podążył w nowym kierunku.
Droga była szutrowa, ale całkiem równa. Jechaliśmy powoli zaciekawieni tą nową, nieznaną doliną.
Już na początku wyłoniło się jakieś lekko podupadłe gospodarstwo i pewnie nawet nie zwrócilibyśmy na nie uwagi, gdyby nie jego kamienni strażnicy.
- Orły!
- Ktoś miał fantazję...
Obfotografowaliśmy kamienne posągi obserwowani z daleka przez rudego kota leniwie wyciągniętego na pieńku i po chwili Ranger znów "poterkotał" dalej.
Pogoda zrobiła się bajeczna, zupełnie jakbyśmy wplątując się w dzikie bezdroża Romagnii zgubili gdzieś pod drodze deszcz. Dolinę otulały calanchi, co sprawiało, że miejscami krajobraz wydawał się nieco księżycowy. Poza naturą, żadnych śladów człowieka, żadnych domów, słupów, nic kompletnie. Potem calanchi zastąpiły znów zielone wzgórza, a my jechaliśmy i jechaliśmy aż dopiero po kilku dobrych kilometrach pojawiła się tablica i rozwidlenie dróg. Tablica informowała, że droga prowadząca w lewo była zamknięta z powodu osuniętej ziemi i umieszczona była na innej tablicy, która to wskazywała drogę do eremo... Klops!
A zatem opactwo musieliśmy zostawić na inny raz.
Nie pozostało nam nic innego jak jechać dalej tą samą szutrową drogą i czekać co przyniosą kolejne kilometry i gdzie nas zaprowadzą.
Droga zaczęła delikatnie piąć się w górę, a krajobraz zmienił się jak za dotknięciem różdżki. Po obu stronach drogi ciągnął się gęsty, zupełnie nieprzyjazny las, a raczej gąszcz drzew, krzewów i pnączy. Zielone tablice, które widziałam po raz pierwszy informowały, że znaleźliśmy się w naturalnym truflowym rezerwacie!
- Zaświeciło mi się - Mario obwieścił spokojnym tonem, że zaczynamy jechać na rezerwie, a mnie zrobiło się ciepło.
Złapałam za telefon, by google oświecił nas gdzie my w ogóle jesteśmy i jak daleko jeszcze do cywilizacji.
Zero sygnału, zero internetu... Musieliśmy zaplątać się w naprawdę dzikie miejsce.
Droga zaczynała piąć się coraz wyraźniej w górę, a Mario zaczął mówić o benzynie już nieco mniej spokojny.
- Nie wiem na ile on ma rezerwy... Poza tym kto wie ile jeszcze pod górę.
Zaczęłam martwić się na serio, bo raz, że telefon nie działał, a dwa - nawet jak byśmy do kogoś zadzwonili to jak podać swoje położenie? Wyjść na idiotów - "och! zgubiliśmy się, nie wiemy gdzie jesteśmy, a tak w ogóle to skończyła nam się benzyna!" Byłoby uroczo...
- Miejsce jest niesamowite, strasznie mi się podoba, tylko wiesz... na takie avventure (przygody) to trzeba mieć pełen bak!
- Powiedziałabym, że kiedy kończy ci się benzyna, to właśnie wtedy zaczyna się przygoda.
Starałam się nie tracić poczucia humoru i jednocześnie zastanawiałam się czy w takich butach w ogóle można pchać samochód.
W końcu wyłoniła się przed nami ogromna, bardzo okazała posiadłość. Przy niej drogi się rozchodziły, a dokładnie na ich rozstaju przystanął samotny rowerzysta. Zaraz więc skorzystałam z okazji i zapytałam o drogę. Wiedziałam, że powinniśmy być w okolicach Modigliany, ale poza tym...
Rowerzysta wskazał drogę i Ranger ruszył dalej pod górę. Bardzo pod górę, tak że Mario już nic nie mówił, tylko skupiony był na kierownicy, jakby siłą umysłu chciał pchać go do przodu.
W końcu po długich kilometrach szutrowa droga dobiegła do asfaltu. Na kolejnym rozwidleniu też nie było żadnej wskazówki. Można było jechać w prawo - raptownie w dół lub w lewo - nadal pod górę.
Mario już mocno zaniepokojony stanem baku skręcił instynktownie w prawo.
- Stój! A jak zjedziemy w dół, a potem trzeba będzie wracać?
W tym momencie pojawił się za nami zdezelowany pickup.
- Poczekaj, lepiej zapytam tego pana. Nie mamy teraz benzyny na zawracanie.
- Przepraszam do Modigliany to w lewo czy w prawo?
- W lewo.
- A długo jeszcze pod górę?
- Nie, teraz już się "wypłaszcza", jeszcze jakieś dwa kilometry tak prawie po równym, a potem zacznie opadać.
- A do Modigliany to daleko?
- Jakieś 9 kilometrów.
Przekazałam szybko Mario "radosne" nowiny, więc zaraz nawrócił Rangera i tak jak wskazał starszy człowiek ruszyliśmy w lewo. Odetchnęliśmy z ulgą, kiedy droga po jakimś czasie rzeczywiście powoli powoli zaczęła opadać do doliny i jednocześnie aż zatkało nas z wrażenia...
Niebo ze wzgórzami grało wspólny spektakl. Im bardziej sine starały się być chmury, tym bardziej jaskrawe zdawało się być słońce. W dolinach zalegały strzępki październikowej mgły, a ciepłe jesienne światło oblewało pola i łąki.
Emilia Romagna przy granicy z Toskanią to ziemia nieznana, niepopularna, pomijana. Piękna i dzika. Dzika i zachwycająca. Zachwycająca i nieoczywista. Pełna zagadek i bezdroży. Do zakochania.
Nawet jeśli na oparach to jednak szczęśliwie dotarliśmy do Modigliany. Mario uzupełnił braki w baku i zaraz zaproponował:
- To żeby ładnie zakończyć wracamy Strada del Sole (drogą słońca)?
- Jasne! Strada del Sole to zawsze jest dobry pomysł!
- Zapomniałem! - Mario złapał się za głowę. - Pogmeraj w drzwiach, coś tam dla ciebie jest. Przez to wszystko zupełnie zapomniałem.
W bocznych drzwiach leżało jakieś zawiniątko w ręczniku. Zawiniątko było chłodne.
- Co ty na wieczorny toast do słońca?
Mario ma czasem genialne pomysły!
- Właśnie chciałam powiedzieć, że do szczęścia brakuje mi tylko kieliszka prosecco!
Taki dzień nawet jeśli w połowie malowany deszczem, dzień przygód z pustym bakiem, dzień gubienia się w bezdrożach, dzień pięknych zdjęć, winnic, oliwek, jesiennych sadów, taki dzień zdecydowanie zasługiwał na toast.
I znów ogarnęło mnie poczucie szczęśliwości. Zastanawiałam się ile w tym czasie osób na świecie piło prosecco wznosząc toast do słońca, które właśnie żegnało się z październikowym dniem, z tym jakże pięknym dniem...
TOAST to po włosku BRINDISI (wym. brindizi)
spódnica i bluzka: www.madame.com.pl
Spodobał Ci się tekst?
Teraz czas na Ciebie. Będzie mi miło, jeśli zostaniemy w kontakcie:- Odezwij się w komentarzu, dla Ciebie to chwila, dla mnie to bardzo ważna wskazówka.
- Jeśli uważasz, że wpis ten jest wartościowy lub chciałbyś podzielić się z innymi czytelnikami – udostępnij mój post – oznacza to, że doceniasz moją pracę.;
- Bądźmy w kontakcie, polub mnie na Facebooku i Instagramie.
9 komentarze
Ech, jak dobrze jest się tak czasem pięknie zgubić! A jeszcze lepiej byłoby odnaleźć się tak za tydzień, jak wszystkie niefajne sprawy załatwi ktoś za nas. Pozdrawiam Monika
OdpowiedzUsuńZawsze będą jakieś niefajne sprawy. Staram się już tak nie myśleć, bo czasem pojawia się myśl - a ile nam w ogóle tego czasu zostało? Kt to wie! Więc lepiej niczego nie przyspieszać.
UsuńSuper widoki,bajeczne kolory. Świat jest piękny czeka żeby go odkrywać, dobrze, że są tacy ludzie, którzy to pokazują i ten toast za świat i za wszystko co natura dała człowiekowi.
OdpowiedzUsuńŚwiat jest piękny nawet jeśli czasem o tym zapominamy.
UsuńCos pieknego!
OdpowiedzUsuńCIN-CIN! :)
OdpowiedzUsuńcin cin!
UsuńPowiem tylko tyle: ułańska fantazja w Was tkwi! Ale ja mam to samo: nie ma nic lepszego, jak pięknie się zgubić :):)
OdpowiedzUsuńWłaśnie:)!
Usuń