Gamogna, zaczarowany ogród i pies
wtorek, sierpnia 25, 2020
- Czuję się jakbym była w zaczarowanym ogrodzie! - powiedziała M., kiedy idąc na Gamognę zaplątałyśmy się w rewiry Vincenzo, który ze swoich terenów zrobił rzeczywiście pełen magii kasztanowy ogród. Leżaki i ławeczki ze starych pni, miejsca zadumania, naturalne rzeźby i nawet wygasły wulkan...
- W grudniu jeszcze ich nie było - przekalkulowałam szybko w głowie ile czasu minęło od mojej ostatniej wyprawy tą trasą.
- Oto jak można wykorzystać kwarantannę...
Trudno sobie wyobrazić miejsce bardziej urokliwe i jednocześnie bardziej ukryte przed światem, po tym co zdziałał Vincenzo, po naszych zachwytach, wiem, że tym chętniej będę powadzić turystów na Gamognę właśnie tym szlakiem.
- Nigdy bym tu nie trafiła... - powiedziała M. zadziwiając się nad urokiem i jednocześnie dzikością miejsca.
To jest właśnie moja rola, moja misja - pokazać ten ukryty, nieznany świat, gdzie jeszcze drogi niezadeptane, gdzie człowiek wciąż jest nieczęstym gościem, gdzie na chwilę głowa może przejść w tryb "Dove non penso..."
"gdzie nie myślę" |
- Zobacz jakiś pies!
- Psów też się boisz? - zapytała M.
- Takich nie, to chyba bigiel, może myśliwski? Ma obrożę, raczej nie będzie nami zainteresowany.
Pies jednak okazał się nami bardzo zainteresowany. Skakał na nas i łasił się z taką wylewnością jakby chciał nam powiedzieć: jak dobrze, że was znalazłem! Opuściłyśmy zakątek Vincenzo i ruszyłyśmy dalej w stronę opactwa Gamogna. Pies postanowił się do nas przyłączyć.
- Do furtki może z nami iść, potem wolałabym jednak, żeby został. Umiesz zawrócić psa?
- Cane! - zawołała M.
Cane jednak z naszych nawoływań, pseudo komend i próby nawiązania "dialogu" nic sobie nie robił. Ostatecznie doszedł za nami aż do samego opactwa...
Gamognę spowijał ten sam co zawsze spokojny duch, atmosfera wiejskiego, sielskiego sacrum. Obeszłyśmy kościół dookoła. Spróbowałyśmy rozszyfrować zegar słoneczny i łacińskie napisy, M. zebrała bukiecik lawendy - podobno "na komary", ja sfotografowałam te same widoki po raz sto pięćdziesiąty piąty, resztki słodkich ginestre i przegapione wcześniej tabliczki, a cane biegał w tym czasie z nosem przy ziemi i co kilka metrów oznaczał teren nie robiąc sobie nic ani z naszych zachwytów, ani z sacrum.
Usiadłyśmy pod dębem na chłodnych kamieniach i nim wyruszyłyśmy w powrotną drogę posiliłyśmy się pizzą, wzmocniłyśmy winem i świeżą brzoskwinią. Wcale nie chciało mi się nigdzie iść i gdyby nie to, że wieczorem czekały jeszcze lekcje mogłabym tak siedzieć i siedzieć i gawędzić o kuchni, o płatkach słoneczników, o ludziach, o życiu...
W powrotnej drodze mijając źródło pomyślałyśmy, że napoimy psa, bo kto wie od jak dawna się błąkał, ale cane znów nie reagował na nasze nawoływania, a do tego na dźwięk wody tryskającej z kranu czmychnął w boczną ścieżkę.
- Ty taki mało inteligentny chyba jesteś - stwierdziłam.
- Gamoń na Gamognii - zażartowała M.
Dopełniłam własną butelkę, żeby w razie potrzeby z naszym towarzyszem na gapę się podzielić i ruszyłyśmy dalej.
Dzień był naprawdę piękny i nawet nie aż tak bardzo gorący, a do tego burza, której groźba wisiała gdzieś nad nami nie pojawiła się ani po południu, ani wieczorem, ani w ogóle...
- Co my z nim teraz zrobimy? Muszę zadzwonić do Mario i się poradzić. On przecież na bank zejdzie z nami do miasteczka.
Opowiedziałam Mario całe zajście, a ten skwitował krótko:
- Weź go uwiąż na smyczy.
- Jasne! Zawsze noszę smycz przy sobie! Zwłaszcza, że nigdy nie miałam psa.
- To zdejmij... - tu Mario miał zaraz inną radę, bym zdjęła pewną część garderoby i na niej uwiązała przybłędę.
- To ja lepiej do ciebie zadzwonię jak już będziemy blisko i zawieziemy go do vigili.
Cane po kolejnych metrach przysiadł na ścieżce. Zmęczył się i już tak nie pędził. Zrobiło mi się go żal, więc wyciągnęłam moją wodę, a M. z dłoni zrobiła miseczkę. Chwilę to trwało zanim zrozumiał o co nam chodzi, ale w końcu dwie "dłonio - miseczki" wody wychłeptał.
Kiedy ścieżka zaczęła opadać niżej, za kolejnym zakrętem dostrzegłyśmy kogoś na motorze z dwoma dużymi psami obok.
- Świetnie, teraz będzie jatka! -powiedziałam nie znając kompletnie psich zwyczajów.
Jatki jednak żadnej nie było. Psy się obwąchały, a kiedy podeszłyśmy bliżej okazało się, że człowiek na motorze to Vincenzo we własnej osobie. Pochwaliłyśmy jego dzieło, a on w rewanżu pokazał nam na zdjęciach fragmenty "ogrodu", do których nie dotarłyśmy. Na koniec uwiązał naszego towarzysza wyprawy, który okazał się być psem jego sąsiada i obiecał odstawić zbiega do domu.
Tak oto już we dwie dobrze po siedemnastej zeszłyśmy szlakiem prosto do centrum Marradi, lekko zmęczone, ale zrelaksowane i usatysfakcjonowane.
- Podobała ci się trasa, wyprawa?
- Bardzo - odpowiedziała M.
PIES to po włosku CANE (wym. kane)
Spodobał Ci się tekst?
Teraz czas na Ciebie. Będzie mi miło, jeśli zostaniemy w kontakcie:- Odezwij się w komentarzu, dla Ciebie to chwila, dla mnie to bardzo ważna wskazówka.
- Jeśli uważasz, że wpis ten jest wartościowy lub chciałbyś podzielić się z innymi czytelnikami – udostępnij mój post – oznacza to, że doceniasz moją pracę.;
- Bądźmy w kontakcie, polub mnie na Facebooku i Instagramie.
4 komentarze
Super wycieczka. Dziekuję bardzo :)
OdpowiedzUsuńTeraz powinno być ich troszkę więcej. Mam ambitne plany na jesień:)
UsuńAleż piękne zdjęcia i kapitalne rzezbiarskie pomysły . Tak sie cieszę Kasiu , że powolutku wszystko idzie w dobrą stronę. Usciski ,Maria
OdpowiedzUsuńDziękuję! Uściski!
Usuń