Niedzielne wieści z Domu z Kamienia i zimowy kwiat...
poniedziałek, stycznia 27, 2020
Tomka już w sobotni wieczór zaczęło rozkładać przeziębienie. Niedzielę spędził więc w pieleszach, przy piecu zakopany pod kocem popijając gorącą herbatę z miodem i ratując się inhalacjami z szałwii. Bardzo mu zależało, żeby do poniedziałku postawić się na nogi, bo poniedziałki to dzień dodatkowego kursu z angielskiego, na którym przygotowuje się do "firsta". Chyba marradyjskie kuracje pomogły, bo noc zdaje się przespał spokojnie. Tak czy inaczej do szkoły go nie obudziłam, niech biedak odpocznie i sam, kiedy już się wyśpi zdecyduje czy ma siłę jechać na sam angielski czy jednak nie.
W przeciwieństwie do brata, Mikołaja przez cały weekend roznosiła energia. Choć szczerze mówiąc to nic nowego - jego zawsze roznosi energia...
- Zrobię cheesecake! - obwieścił w niedzielę po południu.
- Ale sam zrobisz? Ja nie mam ochoty teraz stać w kuchni - powiedziałam ściągając buty po odbytym właśnie dziesięciokilometrowym marszu. - Ja chcę teraz relaks z książką.
- Ja! Ja! Wszystko zrobię ja sam!
W tym momencie Mikołaj podetknął mi pod nos telefon, na którym wyświetlony był przepis na sernik.
- Zobacz, taki jest dobry?
- Dobry. To przepis dokładnie taki jak mój. Mamy wszystko.
Mikołaj zabrał się do pracy i byłam pełna podziwu, bo trzeba przyznać, że nie wybrał sobie na początek łatwego ciasta.
Wszystko rzeczywiście zrobił sam - pokruszył ciasteczka, rozpuścił masło, przygotował formę, zrobił spód, ubił jajka z cukrem, domieszał ricottę i mascarpone, ubił białka, potem znów wszystko wymieszał, przełożył do formy i upiekł. Sernik wyszedł dokładnie taki jak mój. Absolutnie doskonały! Ja udzieliłam z fotela tylko kilku wskazówek, poza tym nie kiwnęłam nawet palcem.
Dumna jestem z chłopaków, że nie gardzą kuchnią. Tak oto jest podtrzymywana rodzinna tradycja.
A teraz ja.
Ja mimo zapewnień, że nic nie robię, porwałam się na kolejne kulinarne eksperymenty. Niedzielny obiad - jak zgodnie oceniliśmy był na poziomie restauracyjnym. Co takiego wycudowałam - pokażę Wam raczej jutro, bo dziś dzień pełen zajęć. Tak się złożyło, że tegoroczny styczeń wyjątkowo płodny w mojej kuchni!
Poza tym postanowiłam jeszcze raz przeczytać "Udrękę i Ekstazę" i jakież było moje zdziwienie - cudowne zdziwienie - kiedy już po pierwszych kilkudziesięciu stronach zrozumiałam, że teraz mój odbiór tej lektury jest zupełnie inny. Teraz wszystko jest takie bliskie, tak znajome... Czytałam zachłannie, jakbym wzrokiem i sercem chciała wyssać, że stron wszystkie słowa. Och! Och! Teraz ta książka "smakuje" jeszcze bardziej...
I dziś dalej będę się nią delektować w pociągu do Florencji. Tak - Florencja to dobry pomysł, by zacząć nowy tydzień. Wyjątkowo dobry i w wyjątkowym towarzystwie. Tym razem nie sama będę się wszystkich zachwycać...
Na koniec mam dla Was małą ciekawostkę ogrodniczą. Pewnie niektórzy znają to cudo widoczne na zdjęciach. Ja sama nie raz zachodziłam w głowę jak się nazywa ten przedziwny krzew, który w środku zimy, bez względu na temperaturę obsypuje się pachnącym, intensywnie kwieciem?
Otóż po włosku to calicanto - po polsku,brzmi zdecydowanie mniej finezyjnie, jak zresztą większość nazw - zimokwiat. Roślina została przywieziona do Europy z Chin. Istnieje wiele jej odmian. Ta zwyczajna w mojej okolicy jest bardzo popularna w przydomowych ogródkach. Kwiaty mają bardzo intensywny zapach, ale co ciekawe tracą go natychmiast po opadnięciu.
Z rośliną związana jest piękna legenda.
Dawno temu w pewien bardzo zimny zimowy dzień zmęczony i wychłodzony rudzik szukał schronienia wśród drzew. Wszystkie one jednak odmawiały mu gościny. Aż w końcu ulitował się nad nim calicanto, który swoimi gałązkami i resztkami zeschniętych liści postanowił ogrzać wykończoną, zziębniętą ptaszynę. Bóg docenił piękny gest krzewu i postanowił w nagrodę spuścić na niego deszcz gwiazd. Od tamtej pory, kiedy wszystkie inne rośliny są nagie, calicanto w zimowe miesiące obsypuje się pachnącym kwieciem.
Być może to właśnie ta legenda przyczyniła się do tego, że calicanto stał się symbolem czułej opieki.
I to tyle na dziś. Zdjęcia mikołajowego sernika, by udowodnić prawdziwość opisywanych historii dodam, kiedy zagości światło dnia.
Żonkile na pierwszych zdjęciach, to widoki z niedzielnego spaceru i zapewniam, że zdjęcia nie były robione w nasłonecznionych, najcieplejszych miejscach.
Ciągnący się w nieskończoność styczeń zaczyna końcowe odliczanie, a ja już uciekam, bo pociąg czekał na mnie nie będzie. Dobrego poniedziałku!
Dodane po południu, sernik Mikołaja:
Żonkile na pierwszych zdjęciach, to widoki z niedzielnego spaceru i zapewniam, że zdjęcia nie były robione w nasłonecznionych, najcieplejszych miejscach.
Ciągnący się w nieskończoność styczeń zaczyna końcowe odliczanie, a ja już uciekam, bo pociąg czekał na mnie nie będzie. Dobrego poniedziałku!
Dodane po południu, sernik Mikołaja:
Spodobał Ci się tekst?
Teraz czas na Ciebie. Będzie mi miło, jeśli zostaniemy w kontakcie:- Odezwij się w komentarzu, dla Ciebie to chwila, dla mnie to bardzo ważna wskazówka.
- Jeśli uważasz, że wpis ten jest wartościowy lub chciałbyś podzielić się z innymi czytelnikami – udostępnij mój post – oznacza to, że doceniasz moją pracę.;
- Bądźmy w kontakcie, polub mnie na Facebooku i Instagramie.
0 komentarze