Dom odnaleziony
sobota, stycznia 04, 2020
Kiedy dawno temu po raz pierwszy wdrapaliśmy się na "Segaccię" - tak miejscowi nazywają część grani, przez którą prowadzi szlak na Gamognę - urzekł mnie widok na majaczącą w oddali imponującą, kamienną ruderę. Już wtedy przecież chorobliwie marzyłam o kamiennym domu...
Jego położenie zdawało się tak piękne, że aż nierealne. Podziwiałam tę posiadłość za każdym razem, kiedy wędrowałam na Gamognę i kiedy z niej wracałam, nigdy jednak nie udało mi się do niej dotrzeć. Była z jednej strony tak blisko - na przeciwległej grani, a z drugiej strony zdawała się nieosiągalna. Nie miałam nawet pojęcia, który szlak musiałabym obrać...
Piątkowy ranek obudził się bez mroźnej bieli. To tylko utwierdziło mnie w przekonaniu, że takiego dnia nie można marnować na siedzenie w domu i jak tylko uporałam się z lekcjami, zaraz jak generał ku "wielkiej uciesze" wszystkich domowników zarządziłam wyjście w góry. Dłuższy czas łamałam sobie głowę, który szlak obrać, aż w końcu mnie olśniło, że przecież nigdy jeszcze nie udało mi się dotrzeć na Monte Rotondo. Raz wędrowałam z Ellen, ale drwale ścieli drzewo z oznaczeniem szlaku, nie skręciłyśmy wtedy tam, gdzie miałyśmy skręcić i ostatecznie na szczyt nie dotarłyśmy. Szlak znał natomiast Mikołaj z wyprawy trekkingowej, którą co roku w ramach "settimana dell'educazione" organizuje obrona cywilna i myśliwi. Właśnie przez Monte Rotondo prowadziła zeszłoroczna trasa.
Część szlaku od strony Marradi znałam z wyprawy z Ellen, część od strony posiadłości Pian della quercia również, z krótkich spacerów. Zagadką pozostawał środek i ten środek okazał się prawdziwą perełką.
Maszerowaliśmy jak piechurzy z Władcy Pierścieni - chłopcy zawsze dorobią do wszystkiego odpowiednią historię - przez majestatyczny gaj kasztanowy, przez łąki i polany, aż w pewnym momencie zza zakrętu wyłoniła się dokładnie przed nami opuszczona, kamienna posiadłość...
Nie od razu rozpoznałam rozpadające się mury, do których wzdychałam przez lata. Od strony szlaku wyglądały zupełnie inaczej, niż je zapamiętałam. Dopiero kiedy stanęłam na grani i popatrzyłam w stronę Segacci i Sulpiano, olśniło mnie, że przecież to to! To tu! To ona - Casa di pietra! Wreszcie po latach - całkiem przypadkiem, niezamierzenie udało mi się tu dotrzeć.
To przy murach tej posiadłości postanowiliśmy zrobić przystanek na "strawę", jak mawia Tomek lubujący się ostatnio w średniowieczu. Zajadaliśmy z apetytem kanapki, jabłka i suszone daktyle i podziwialiśmy świat dookoła, który nawet pod kapryśnym niebem, nie ma sobie równych.
Nie ucichło we mnie jeszcze, nawet po tylu latach, wzruszenie, które szarpie mnie za gardło za każdym razem, kiedy wzrok wędruje po graniach i dolinach Apeninów...
Tylko wiejący coraz silniej wiatr ponaglił nas do ruszenia znów w drogę. Gdyby aura była łaskawsza mogłabym tam zostać na pół dnia... albo na zawsze.
Po kolejnym kilometrze dotarliśmy do stromiusieńkiego galestro. Nie podejrzewałam tego szlaku o takie atrakcje, bo przecież wędrowały tędy dzieciaki...
Jestem wytrzymała, bardzo silna, mam niezmordowane nogi, trudno usłyszeć ode mnie, że jestem zmęczona - fizycznie zmęczona. Mam w sobie nieustający głód wędrowania. Ale niestety mam jedną słabość - lęk wysokości. I na tym właśnie odcinku rzeczywiście czułam jak pocą mi się ręce, które kurczowo chwytały się wystających kamieni i karłowatych drzewek.
Stopa za stopą i tylko "nie patrz w dół"! Z całej brygady tylko Tomek pozostał niewzruszony...
- Ty serio nie czujesz lęku? Nie boisz się jak jest tak stromo? Nie kręci ci się w głowie?
- Boh... - popatrzył w dół, jakby się chciał upewnić - nie.
Dotarliśmy w końcu do rozwidlenia szlaków, gdzie poprzednio zbłądziłyśmy z Ellen. Tabliczka na nowo została przytwierdzona i teraz wszystko było jasne. Bez niej niemożliwością było wypatrzenie wąziutkiej ścieżki.
Znów musieliśmy się odrobinę wspiąć, ale Marradi było już blisko. Przed nami wyłoniło się ostatnie wzgórze - Pianorosso. Wiatr jakby jeszcze bardziej przybrał na sile. Poprzednio wyruszyliśmy z mroźnego Biforco, a na szczycie spotkaliśmy wiosnę, teraz sytuacja była odwrotna. To w dolinie panowała łagodna aura, a na szczytach hulał styczniowy wiatr. Tak czy inaczej ku mojemu wielkiem zdziwieniu odkryłam, że spomiędzy zeschniętych liści ścielących się grubym dywanem u stóp kasztanów, wybiły już świeżą zielenią prymulki!
Aplikacja w telefonie podała dystans 8 km, Sambuca tonęła w chmurach, ale słońcu udało się przecisnąć kilkoma promieniami. Przede mną biegli uzbrojeni Uruk-hai.
Kiedy już sturlaliśmy się do miasteczka, zadzwoniłam po Mario, żeby odwiózł Pawia do miejsca porzucenia samochodu. Ja sama jednak ruszyłam z Tomkiem piechotą do domu. Wciąż było mi mało "wychodzenia się", nogi wciąż czuły silną potrzebę wędrowania...
MAJESTATYCZNY to po włosku MAESTOSO (wym. maestozo)
Spodobał Ci się tekst?
Teraz czas na Ciebie. Będzie mi miło, jeśli zostaniemy w kontakcie:- Odezwij się w komentarzu, dla Ciebie to chwila, dla mnie to bardzo ważna wskazówka.
- Jeśli uważasz, że wpis ten jest wartościowy lub chciałbyś podzielić się z innymi czytelnikami – udostępnij mój post – oznacza to, że doceniasz moją pracę.;
- Bądźmy w kontakcie, polub mnie na Facebooku i Instagramie.
2 komentarze
Trasa niesamowita z oddechem w głowie i przestrzenią przed oczami tylko wędrować i chłonąć to co wokół. Asia op.
OdpowiedzUsuńPiękne góry, cudne zdjęcia. Też lubię takie wędrówki... Miło było popatrzeć i poczytać o tej zimowej górskiej wycieczce. Pozdrawiam z deszczowej stolicy.
OdpowiedzUsuńEwa Demidziuk