"Polały się łzy me czyste, rzęsiste ... " - Tak powinnam zacząć dzisiejszy wpis. Nie, nie nic złego się nie stało. To tylko drobiazgi, które co i raz "wyskakują" z kolejnych warszawskich pudełek i wzruszają mnie do łez. Wczoraj kiedy zabrałam się za przeglądanie płyt CD, trafiłam na pokaz slajdów, który przygotowałam na szóste urodziny Mikołajka. Dałam się ponieść emocjom... Fontanny strzeliły mi z oczu! Potem były kolejne - szkolny występ Tomka w pierwszej klasie, pożegnanie przedszkola, pierwsze wakacje w Casaluccio, itd... Rozmiękczyło mnie to i brutalnie przypomniało, że czas gna. Pędzimy zapracowani, zestresowani, wiecznie czymś przejęci, a po drodze tyle nam umyka bezpowrotnie. Wciąż na coś czekamy, odcinamy dni, tygodnie jak kupony na zakupy. Może warto się zatrzymać, nie myśleć jeszcze dziś o wakacjach za pół roku, o tym co mamy zamiar zrobić jutro, pojutrze, za tydzień. Lepiej rozkochać się w codzienności, nauczyć się żyć każdą najmniejszą chwilą. Przecież każdy wie, że życie nie składa się z wielkich wydarzeń, życie to przede wszystkim te dni pozornie nieważne, nieistotne. Dziś patrząc na te wszystkie zdjęcia, tak mi się po głowie telepie. Wybaczcie chwilę słabości, trywialny sentymentalizm i tanią filozofię...
Kiedy warszawskie rzeczy wypełniły toskański dom, nareszcie poczułam się tak naprawdę u siebie. To jeszcze nie wszystko, ale jednak już spora część rzeczy jest z nami.
- Moje krzesełeczka! - krzyknął Mikołaj, kiedy wrócił ze szkoły i zobaczył, co do nas przywędrowało. Potem obydwaj wzdychali na widok książek i płyt z filmami, przypominali sobie znajome tytuły, a radość ich była niezwykła!
W kartonach przyjechała też skromna część mojej biblioteki. I tak mi się ckliwie zrobiło kiedy na toskańskich półkach ustawiałam Krall, Pilcha i Ligocką. A potem było jeszcze tkliwiej, jeszcze bardziej wzruszająco. Z ciężarówki wyskoczyły: fotel, w którym spędziłam długie, nocne godziny karmiąc chłopców, sztućce z drewnianymi wykończeniami, które kupiliśmy zaraz po ślubie, zdjęcia, lustro, które ktoś zrobił nam na zamówienie, stary kufer, który kilka lat temu podarował mi Mario...
Stary kufer teraz wrócił do domu...
Powtarzają się prośby o to, bym pokazała wnętrza nowego domu. Obiecuję już za chwilę, bo wczoraj w południe salon wyglądał tak:
Napracowaliśmy się jak głupie osły i rankiem dnia następnego było już tak:
Przy okazji przeprowadzki powinnam podziękować sztabowi ludzi, ale nikogo z imienia wymieniać nie będę, nie chciałabym kogoś pominąć. Dziękuję z całego serca, grazie mille!!!
Wiadomość dnia - MAMY GAZ! To wydaje się nieprawdopodobne, ale rzeczywiście w końcu zrobiło się cieplutko!
słówko na dziś to PUDEŁKO - po włosku SCATOLA.
O 6.00 rano przecieram zaspane jeszcze oczy. Śnieg? Nie wierzę! Nie, nie, na pewno mam mroczki, plamki na oczach albo zwyczajnie szyby brudne. Przecież dopiero listopad, a ja jestem w Toskanii!!
Kiedy już całkiem się rozwidnia moja nadzieja na plamki i brudne szyby znika jak zieleń pod białym puchem. Pada śnieg, zimny, lodowaty, najprawdziwszy na świecie. Około 10.00 rano jest tak:
Potem z godziny na godzinę sytuacja robi się coraz bardziej poważna:
A popołudniu nie mam już wątpliwości! Świat narzucił zimową kapotę:
Patrzę z przestrachem na fruwające złowrogie płatki i w duchu przeklinam - czemu akurat dziś???? Właśnie dziś, kiedy z Warszawy rusza transport z całym naszym majdanem. I jak tu jutro przeprawić się ciężarówką przez góry? Jak się przeładować i rozpakowywać?? Wrrr.... będę gryźć!!!
A teraz żarty na bok. Nawet jeśli jestem zdeklarowanym wrogiem zimy i wszelkich zimopodobnych i zimopochodnych to jednak muszę przyznać, że świat wygląda bajkowo. Wyczerpany zapas źródlanej wody jest doskonałym pretekstem, by znów skoczyć do Lorenzo nad rzekę. I co? I zdjęcia oczywiście! Tak jak sobie obiecaliśmy - wersja zimowa. Do kompletu pozostało nam jeszcze wiosenne przebudzenie.
Tam stoi Paweł! |
Najszczęśliwsze w obecnej sytuacji są oczywiście dzieci. Lepią bałwana, a potem wodują go z mostu przed domem. Może zadziała jak Marzanna i ściągnie na nas trochę łagodniejszą aurę...
Gdyby ktoś pytał - gazu brak.
PUPAZZO DI NEVE to znaczy BAŁWAN:)
Mam wrażenie, że o naszych problemach z gazem wiedzą już nawet na Kamczatce. Z kimkolwiek rozmawiam czy tu czy w Polsce, pytanie o gaz pada zaraz po klasycznym "jak się macie?" Cyrk na kółkach... jednak coraz mniej śmieszny, bo zimno zrobiło się na serio. Kiedy o 8 rano termometr przed barem pokazał -4 stopnie, stwierdziliśmy, że chyba czas się poddać i przenieść na górę. Przy takiej temperaturze, nawet kominek na niewiele się zdaje. Rozmów z operatorami przytaczać już nie będę, każdy żart bawi tylko raz.
Kiedy szykuję obiad, obserwuję jak za oknem zaczyna padać śnieg. Nie do wiary!!! To jest dopiero żart chyba jakiś! Już widzę radość dzieciaków w szkole, jak z nosami przyklejonymi do szyby krzyczą - NEVICA! Aż mnie telepie od samego patrzenia, nawet nie chce mi się tego fotografować.
Po rozgrzewającym obiedzie ubieramy się jak na Syberię (tak, tak to wciąż ten blog o Toskanii;) i jedziemy znów na poszukiwanie materiałów do adwentowego kalendarza. Miejsce to samo co wczoraj. Wybaczcie! Znów powtórzę się ze zdjęciami, ale krajobraz jest tak piękny, że zwyczajnie muszę go pokazać:) Na dłuższą chwilę zapominam o całym gazowym zamieszaniu. Zapominam nawet o tym, że mi zimno...
Wyruszamy do lasu na poszukiwanie materiałów do kalendarza adwentowego. Głowa pełna pomysłów. Przyzwyczaiłam dzieci, że każdego roku zaskakuję ich czymś nowym, tym samym podnoszę poprzeczkę samej sobie. Może las czymś mnie natchnie...
Wychodzimy z domu, ale poza oślepiającym słońcem jest też czarna część nieba. Nie wiadomo jak pogodowa szala się przechyli. Tak czy inaczej - jedziemy!
Zatrzymujemy się na początku jednej z naszych ulubionych tras spacerowych, przy drodze do Palazzuolo. Zimno przenikliwe, mam wrażenie, że arktyczny wiatr zagląda mi wszędzie, nieprzyzwoicie prześlizguje się po plecach, oplata wokół szyi i przemyka między udami. Bezwstydnik jeden!
Zamiast szukać gałęzi, szyszek czy innych dupereli, zatrzymujemy się na pierwszym zakręcie i stoimy jak zaczarowani. Chyba właśnie w tym momencie dotarło do mnie, że mieszkamy w górach, a może dotarło to do mnie po raz kolejny...
Na mojej wysokości żółcą się dęby i zielenią sosny, wyżej szczyty są pobielone delikatnie, subtelnie, lekko przyprószone. Aż mi się wierzyć nie chce, że tam rzeczywiście spadł śnieg! Chciałabym iść dalej, pal sześć patyki i kalendarze adwentowe, po prostu iść i kontemplować piękno mojego świata. Jednak zimno jest tak przenikliwe, że za czwartym zakrętem poddajemy się i wracamy do samochodu.
- Trzeba tu wrócić z siekierą - mówi Paweł.
- mhm - odpowiadam.
- Zimno mi w zęby.
- mi też.
- To co? Do domu na vin brule'?
- mhm:)
I tyle było spaceru i matczynej twórczości własnej!
słówko na dziś to AVVENTO czyli ADWENT.
Kiedy niebo się przeciera, wychodzę przed dom. Nad dachami snują się leniwie smużki dymu. Tutaj niemal każdy dom, a nawet mieszkanie mają swój kominek. Gdybym miała wymienić rzeczy, których w Polsce najbardziej nam brakowało, z pewnością w pierwszej piątce znalazłby się kominek. Kiedy nadchodzi zima, miasteczko zaczyna wyglądać naprawdę bajkowo.
Kominek to ciepło, klimat, nastrój. Najpiękniejsze są takie surowe, otwarte, obłożone kamieniem, nie żadne nowoczesne, gdzie na płomienie patrzy się przez szybkę. Można tak siedzieć godzinami i wpatrywać się w ten psychodeliczny taniec ognia, nie ma lepszej telewizji.
Widziałam tu różne kominki. Ładne i brzydkie, duże i jeszcze większe, stare i starsze, wszystkie są niezwykłe. Kominek u Lorenzo jest tak ogromny, że wszedłby do niego cały jeleń z porożem, a kominki w najstarszych domach są prawdziwymi dziełami sztuki
Umiem rozpalać ogień, wiem jak układać drzewo, wiem jakie najwolniej się spala, jakie daje najwięcej ciepła. Tylu nowych rzeczy się tu nauczyłam, wciąż się uczę ...
słówko na dziś to FUMO czyli DYM.
Sobota pełna była wrażeń, mogłabym powiedzieć, że to był wyjątkowo towarzyski dzień. Oczywiście tak jak zaplanowałam, było też kuchenne cudowanie:) Tuż po obiedzie Nello przyjechał z drzewem. Gdy kawałki dębów, buków i grabów wylądowały już na podwórku, nasz były gospodarz wstąpił na dwa słowa. Opowiadał jak smutno zrobiło się w Casaluccio, jak się życie ulotniło, mówił, że tak bardzo nas tam brakuje...
Kiedy Nello pojechał do domu, wzięliśmy się do pracy! Usystematyzować 13 kwintali drewna to nie byle co. Tak czy inaczej miło nam patrzeć na równo ułożone szczapki, teraz nawet zima i brak gazu nam nie straszne:)
Po południu "wysypał się worek" z polskimi rozmowami. Zrobiło się tak miło i wesoło, bo przecież opowiadać było o czym. Zostawiliśmy w Polsce kawał życia i życzliwych ludzi, którzy wciąż o nas pamiętają. Dziękuję Kochani!
My zostawiliśmy swoich znajomych, a dzieci rzecz jasna swoich. Na szczęście jakiś mądry człowiek wynalazł skype, którego ja błogosławiłam już lata temu, kiedy to rozmowy z włoskimi przyjaciółmi pomagały mi przetrwać szare warszawskie miesiące. Teraz role się odwróciły i to dzieci będąc tu, rozmawiają z polskimi przyjaciółmi. Kiedy wczoraj pierwszy raz od miesięcy chłopcy "spotkali" się on line z przyjacielem - zabawy, radości i wzruszeń było przy tym tyle, że aż łza się w oku kręciła.
Po tych polskich akcentach przyszedł czas na coś jeszcze mniej toskańskiego. Na kolację już jakiś czas temu zapowiedział się znajomy z daniem z Ameryki Południowej. Lorenzo tak jak obiecał zjawił się z czymś co wyglądało jak zapiekanka albo lasagna. Dzieci cały tydzień przeżywały, że będą jeść łosia, strusia i ... krokodyla! Danie było wyśmienite, a przygotował je nasz wspólny znajomy, który całe życie jeździł po świecie. I tu powinnam rozwinąć wątek, ale o tym innym razem. Nadmienię tylko, że w tak małym Marradi żyje wielu naprawdę niezwykłych ludzi, jednostki niebanalne i zaskakujące! O wielu można napisać książkę!
NIEZWYKŁY to po włosku INSOLITO
Kiedy w sobotę niebo znów narzuca bure palto i wszelkie plany biorą w łeb, a prognozy nie wróżą szybkiej poprawy najlepiej zaszyć się w kuchni i cudować.
Gotowanie jest sztuką, Sztuką przez duże S, jedyną która działa na wszystkie zmysły. Cieszy oczy, doprowadza do ekstazy kubki smakowe, odurza zapachami, skwierczy, chrupie, bulgocze, więc nawet uszy mają coś dla siebie. W końcu dłonie ... kiedy dotykają, ugniatają, wyrabiają, Gotowanie ... być może najmilsza ze wszystkich sztuk. Żywy spektakl ... Przesadzam? To już pozostawiam Waszej ocenie. Jednak dla mnie gotowanie jest czymś szczególnym i niebanalnym! Sposobem na uszczęśliwienie najbliższych, środkiem uspokajającym, relaksem, formą artystycznego wyrazu, jest poszukiwaniem, eksperymentem, zabawą. Życie tętni w kuchni, radość wybucha przy stole, tak być powinno.
Kuchnia to ciepło i rodzina. Tak zostałam nauczona. Taką zasadę wyznaję i tu nie zgadzam się na bylejakość, w kuchni musi być zawsze wyjątkowo.
Miłej soboty w kuchni Wam życzę!
A słówko na dziś to GARNEK czyli PENTOLA:)
Jest zimno jak jasny gwint! Wczoraj lało tak, że nosa za drzwi nie chciało się wystawić i tak ma być do niedzieli. Dobrze, że tu tylko deszcz, bo już 20km dalej na wzgórzach nawet śnieg pada!
Dzieci wciąż są w euforii przeprowadzkowej. Nowe znajomości, wizyty u kolegów wprawiają ich w doskonały humor, a coraz lepsza znajomość języka dodaje im pewności siebie. Każdy z nich jest w szkole doceniony z tego, w czym czuje się dobrze. Tomka rysunki pani odbija na ksero i rozdaje uczniom, bo tak bardzo się wszystkim podobają. Błyszczą mu oczy, kiedy mi o tym opowiada. Mikołaj zbiera same pochwały z matematyki, choć program, z którym musiał się zmierzyć wyprzedzał nieco ten w polskiej szkole. Przed snem Tomek staje na środku pokoju i śpiewa mi kolędę po łacinie i po hiszpańsku, którą przygotowuje do występu w żywej szopce. Ma taki delikatny głosik. Obydwaj będą pastuszkami:)
- To jak, podoba wam się w tej Italii czy wracamy do Polski? - pytam kiedy całuję ich na dobranoc.
- Wracamy - mówi Mikołaj i nakrywa buzię kołdrą, bo nie może powstrzymać się od śmiechu. - Żartowałem!!
- Nie wracamy, nie ma mowy. - Deklaruje Tomuś i prosi: - Dziś na dobranoc zaśpiewaj nam polską kolędę.
Nie było jeszcze świętej Katarzyny, ale skoro z wystaw już machają do mnie Mikołaje to i ja mogę dać się ponieść, zatem śpiewam:
Pójdźmy wszyscy do stajenki ...
za chwilę dołączają się chłopcy i zasypiają ze śpiewem na ustach, w polskim duchu, pod niebem Toskanii...
Dziś trochę newsów i takie tam.
Przede wszystkim dramat na Sardynii! Śledzę polskie portale informacyjne, ale na żadnym w ostatnich dniach nie znalazłam wzmianki o Sardynii! Wszędzie tylko Filipiny. Niestety i w jeden z najpiękniejszych regionów Włoch uderzył huragan. Skala zniszczeń nie jest oczywiście taka jak na Filipinach, jednak kto zna wyspę, która przez wielu jest nazywana włoskim rajem, ten będzie poruszony gdy zobaczy jakich zniszczeń dokonała natura. W ciągu jednego dnia spadło tyle deszczu ile zwykle pada w ciągu sześciu miesięcy!! Do tego siła huraganu dopełniła dzieła. Mówi się o około 20 ofiarach, w tym dwójce dzieci.
I w Toskanii zapowiadali, że nadchodzi deszczowy armagedon, a w przyszłym tygodniu miał padać nawet śnieg, jednak póki co pogoda jest zaskakująco łaskawa. W środę pierwszy raz wyciągnęłam chłopakom czapki, kiedy termometr przed ósmą rano pokazał 3 stopnie.
Kolejna ciekawostka - gaz! Wciąż czekamy, nadzieja nas nie opuszcza:) Najwyżej zaczniemy spać w czapkach!
Słówko na dziś: le PREVISIONI - czyli PROGNOZY.
Idąc za ciosem, po wycieczce do Mulino, przyszło nam do głowy, żeby odwiedzić też inne miejsca, które do tej pory widzieliśmy tylko w letniej szacie. W niedzielne popołudnie wybór padł na jeden z moich ukochanych zakątków - "złote łąki" koło Gamberaldi. Złoto o tej porze roku i przy takiej pogodzie niestety zszarzało, jednak nawet me mgle, mżawce, z błotem pod nogami, to wciąż jedno z najbardziej urokliwych miejsc.
Drzew tu mało, polna droga wije się wśród wysokich traw. Nie wiem skąd krajobraz nasuwał mi skojarzenia z obrazami Chełmońskiego. Już nie mogę się doczekać, by te łąki zobaczyć wiosną, bzyczące trzmielami, wybuchające kolorami, zapachem odurzające...
Na środku, wśród złotych traw, w cieniu dębu stoi dom. Dom z kamienia. Żeby być precyzyjną powinnam powiedzieć rudera, która kiedyś była domem. Tak czy inaczej, posiadłość urzekła mnie od pierwszego wejrzenia.
Kiedyś ją kupię! A co! Oczywiście najpierw muszę wygrać w superenalotto, a jak nie wygram to może okaże się, że w Ameryce mam ciocię milionerkę, a jak nie ciocia to ... no sama nie wiem, ale wierzę w to, że marzenia się spełniają, sama jestem tego żywym przykładem. Zatem każdego dnia podsycam moje mrzonki, wizualizuję. Powtarzam samej sobie, że trzeba mieć marzenia i przekonanie, że mogą się ziścić, w przeciwnym razie, życie zrobi się płaskie i wyblakłe.
VINCERE to znaczy WYGRAĆ
Wszyscy mamy "małego szwendacza" we krwi. Kiedy nogi domagają się spaceru, nawet brzydka pogoda nie jest w stanie zatrzymać nas w domu. Problem jest tylko jeden, to znaczy nie problem, a powiedzmy dylemat - gdzie się wybrać, żeby nie ugrzęznąć w błocie i nie uszargać się po uszy?
W sobotnie popołudnie przyszło nam do głowy, żeby pojechać po źródlaną wodę. Miejsc wokół jest zatrzęsienie, jednak stwierdziliśmy, że jeszcze nigdy po sezonie nie byliśmy nad rzeką u Lorenzo.
Wszyscy jak jeden przyklasnęli na ten pomysł!
Mulino oczywiście pozamykane było na głucho, jednak dla stałych bywalców, zawsze zostaje otwarta jakaś furtka:) Napełniliśmy baniaki wodą i poszliśmy rozejrzeć się po posiadłości. Poza ogłuszającym hałasem rzeki, której nurt znacznie przybrał na sile, panowała cisza. Ani żywej duszy ...
Wszystko takie smutne, opuszczone. Nasz stolik, zakurzony w kącie, z krzesełkami na grzbiecie przywołał wspomnienia. To tu zawsze zaczynaliśmy wakacje. Taka była tradycja. W tym roku odwiedzaliśmy Lorenzo wielokrotnie. Spacerowaliśmy wzdłuż rzeki, aż do wodospadu, rzucaliśmy kamyki, robiliśmy setki zdjęć. Tym razem postanowiliśmy uchwycić podobne ujęcia do letnich, a potem powtórzyć je w pozostałych porach roku - zimą i wiosną.
Poza tym, że bez ludzi Mulino nawet w listopadzie nie traci nic ze swojego uroku. Kolorowo od liści, woda wzburzona, spada w dół spienionymi bałwanami i dom z kamienia, zawsze taki sam. Czeka, aż znów wypełni go życie i wakacyjny gwar ...
Jedno tylko mnie zasmuciło. Jak widać to, co od kilku lat obiecywał Lorenzo, w tym roku postanowił rzeczywiście spełnić. Szkoda ...
RINUNCIARE to znaczy REZYGNOWAĆ.