czwartek, sierpnia 29, 2013



Mój blog miał pomóc mnie samej w oczekiwaniu na TEN moment, miał mi to czekanie osłodzić. Każdy post był odliczaniem do TEGO momentu. Wiedziałam, że ta historia TAKI znajdzie finał. Dziękuję tym wszystkim, którzy odliczali razem ze mną, którzy wspierali i kibicowali. Dziś mogę już TO napisać...

TO JEST TEN POST!

Zostajemy tu. Nie możemy odkładać tego w nieskończoność, bo życie nam minie. Może to wszystko szalone, może ktoś popukałby się w czoło i powiedział że coś mamy nie tak z głowami! Ale tak właśnie miało być, mam wrażenie, że czekałam na to całe życie ...
Trzymajcie za nas kciuki, dopiero teraz naprawdę będziemy ich potrzebowali, choć ja wierzę w to, że będzie dobrze.

I tylko jedno jeszcze dodam - to nie koniec mojego bloga, to dopiero początek.
Teraz będę do Was pisać już z kamiennego domu.


Ps. Wkrótce opowiem o szczegółach - o tym jak zapisywałam dzieci do szkoły, jak szukałam domu, jak informowałam rodzinę i przyjaciół o naszej decyzji i o wzruszeniach, które temu towarzyszyły.

środa, sierpnia 28, 2013

 Non ha senso aspettare il momento giusto, perché non arriva mai. Quel momento non esiste.
/”Dieci donne”, Marcela Serrano/


 
Chciałabym wiedzieć co będzie jutro, za tydzień, za miesiąc. Chciałabym mieć pewność, że podejmowane decyzje są słuszne, że limit niepowodzeń już wyczerpaliśmy i nie ma się czego obawiać. Ciężkie chmury, które wczoraj przywiał wiatr przypomniały mi o jesieni. To one przynaglają mnie do podjęcia decyzji ostatecznej, a to nie jest łatwe...

Przedwczoraj oczami wyobraźni widziałam się już w obszernej kuchni toskańskiego domu, z buchającym piecem, z mąką rozsypaną na blacie... Niech to wszystko się wreszcie poukłada, niech będzie po ludzku, niech się sprawdzi to co „mówiła” tomkowa gumka! Niech zadziała magia dzwonów w Lozzole. Oby odwaga i przekonanie nie opuszczały mnie szczególnie teraz.

Czy jest dobry czas na zmiany? Zawsze coś będzie stało na przeszkodzie. Zawsze znajdziemy sobie usprawiedliwienie, że nie teraz, że nie dziś, że kiedy indziej. Aż w końcu  obudzimy się pewnego dnia i zrozumiemy, że życie upłynęło nam na wiecznym odsuwaniu marzeń „na potem”...

Nieśmiało wychodzi słońce zza chmur, oby zostało z nami jak najdłużej...

sobota, sierpnia 24, 2013


Z toskańskiego notesu, 30 lipca 2013 Lutirano

Droga do Lozzole od strony Marradi jest zamknięta dla samochodów, bowiem teren dookoła jak okiem sięgnąć jest prywatną własnością. Mario zdobywa dla nas jednak przepustkę, gdyż właścicielka jest jego  dobrą znajomą.
   


Wjeżdżamy na górę świeżo zrobioną, betonową drogą. Kiedy dobra nawierzchnia się kończy, zostawiamy samochód na poboczu i dalej idziemy pieszo. Upychamy w plecaku wodę i owoce, bo z nieba leje się prawdziwy żar. Pierwsze metry prowadzą przez wilgotny lasek, zacieniona ścieżka daje nam wytchnienie.
    


Kiedy wychodzimy na otwartą przestrzeń zaczynam piać z zachwytu. Jest przepięknie. Nie mam słów by to opisać. Te moje „pięknie”, „przepięknie” i „cudnie” są już takie wyświechtane.
     
Po kilkuset metrach przystajemy by złapać oddech. Dzieci zafascynowane oglądają każdego robaka, każdy kwiatek i kamyk. Doszukują się prehistorycznych śladów w kamieniach, którymi wyściełana jest droga. Wokół nas jak ciężkie bombowce krążą jelonki, rozmiary niektórych są naprawdę imponujące. 

Kończymy postój i ruszamy dalej, a już po dwóch krokach Mario pyta:
- Widzisz coś?
- Co? - rozglądam się i natychmiast odkrywam, że ciemny zarys, za którym chowa się słońce to nie drzewa a zabudowania Lozzole.
- No wiesz! Robisz nam postój przed samym szczytem??? - boczę się - Nie myślałam, że to już! 
- Taki mały żarcik! - śmieje się Mario - mówiłem ci, że to krótka i łatwa trasa.

 

Kiedy docieramy na szczyt, z kamiennego kościoła wychodzi mężczyzna. Potem dowiaduję się, że mieszka tam nielegalnie. Tak czy inaczej rozmawiamy chwilę a „gospodarz” proponuje nam kawę i zaprasza nas do środka.
- Mówią, że zadzwonienie dzwonami w Lozzole przynosi szczęście. Chcecie spróbować?
Szczęście??? Nie trzeba nas dwa razy zachęcać, każdy chce pociągnąć za sznurki dzwonnicy.
Wkrótce rozbrzmiewa się delikatne „ding dong”, a ja zamykam oczy i myślę sobie ... niech się spełni!!!! 
 


Obchodzimy kościół dookoła i robimy setki zdjęć. Zaglądamy do kaplicy, w której wisi wyrzeźbiony przez miejscowego artystę drewniany Chrystus. Na koniec wpisujemy się do pamiątkowej księgi. Tomuś jest tak przejęty, że chce sam napisać kilka słów od siebie.
    


Przed powrotem wspinamy się na jeszcze jeden szczyt, na którym stoi tylko krzyż. To na pewno stamtąd robione są zdjęcia, które widziałam w sieci, gdy szukałam Lozzole. Ja też chcę sfotografować kościół z góry. Widok, który się stąd rozpościera hipnotyzuje, wycisza i uspokaja. 





Jestem dumna z chłopaków, skaczą jak górskie kozice, nie narzekają na upał ani wspinaczkę. Prawdziwi piechurzy!
Kiedy jesteśmy znów na drodze prowadzącej w dół doliny, nagle blisko nas rozlega się tętent końskich kopyt. Trzy galopujące konie przebiegają nam drogę. Zamieram w bezruchu, z podziwu i ze strachu.
 


Tyle magii w jednym miejscu, tyle niezwykłości w jednym zwykłym dniu ...

piątek, sierpnia 16, 2013



Tak bardzo czekałam na ten moment ... usiąść w wyładowanym po brzegi samochodzie i gnać autostradą na południe. A tu już lipiec minął i sierpnia połowa i zaraz jesień.

Wracam często myślami do pierwszych dni...

Wieczorem przed północą przejeżdżamy przez dolinę. Casaluccio już na nas czeka. Jesteśmy zmęczeni podróżą i ostatnimi wydarzeniami, ale wreszcie szczęśliwi. Mam wrażenie, że pagórki zamykają mnie w swoim uścisku, jakby mnie brały w czułe objęcia i przywracały utracone poczucie bezpieczeństwa. Powietrze przesiąknięte słodyczą wypełnia mi głowę. Tak mi tu dobrze. Już jutro obudzę się w moim łożu...
/Lutirano 29.06.2013/

agriturismo

Kulinarne ekscytacje w Santa Reparata

środa, sierpnia 14, 2013

Już od kilku tygodni zbieram się i zbieram by o Santa Reparacie artykuł godny napisać, ale podchodzę do tematu trochę jak pies do jeża, bo to co wyjątkowe czasem ciężko oddać słowami.

O agriturismo i restauracji na granicy Toskanii i Romanii już kiedyś pisałam, jednak w tym roku, wraz z nadejściem wiosny lokal przeszedł w ręce nowych właścicieli, którzy z tego miejsca uczynili gastronomiczną perełkę.


To, że nowi właściciele to ludzie z pasją i miłością do kuchni, zrozumieliśmy nim na stół wjechały dania główne. Zaraz po tym jak złożyliśmy zamówienie, natychmiast podano nam malutkie talerzyki z drobną przekąską, tzw. przeze mnie „czekadełko”. Wtedy był to zamarynowany plasterek cukinii z miętą, pietruszką i nie wiem czym jeszcze. Tak doskonały w smaku, że nadziwić się nie mogliśmy. Za każdym następnym razem czekadełko było zawsze inne, zaskakujące, genialne w smaku i formie.



Po tej małej przekąsce podano zamówione przez nas antipasto - deskę serów i wędlin, do tego pieczony na miejscu chleb i smażone piadiny. To typowa dla tego regionu przystawka, jednak tym razem nawet to było niezwykłe. Między serami i wędlinami stały malutkie miseczki z marmoladą gruszkową, śliwkową i miodem. Poza tym drobne marynowane cebulki i lejący serek z krowiego mleka. 



Propozycje pierwszych dań z menu przyprawiły nas o zawrót głowy. Po długich namysłach ja wybrałam zielone gnocchetti z rukolą, pomidorkami i szalotką. Mario postawił na ziemniaczane tortelli, tak smaczne, że w czasie następnej wizyty sama je zamówiłam. Dzieci zjadły polędwicę w paseczkach, tzw. tagliatę, aromatyczną i soczystą, posypaną grubą solą i dopieszczoną aromatem rozmarynu, a Paweł zdecydował się na pieczoną kaczkę. Jedliśmy i nie ustawaliśmy w zachwytach. Kropką nad „i” był suflet czekoladowy z wylewającą się ze środka ciepłą czekoladą. Innym zaś razem zachwycił nas zmrożony deser - semifreddo. Po naszych pochwałach właściciel z dumą oświadczył, że receptura jest w ich rodzinie od pięćdziesięciu lat.


Kolacja w Santa Reparacie to nie tylko rozkosz dla podniebienia. Gościnność i otwartość nowych właścicieli, miłość do sztuki kulinarnej, która przejawia się w każdej podawanej do stołu potrawie, wróży temu miejscu świetlaną przyszłość!
    

poniedziałek, sierpnia 12, 2013



Z toskańskiego notesu, 1 sierpnia 2013
 
Od wczoraj mam 36 lat, ale kto by się bawił w matematykę...
Skaczę po belach siana jakbym wciąż była dzieckiem. Rozkładam ręce i udaję, że latam. Zamykam oczy i śnię na jawie, że mój sen w końcu stanie się jawą.
Czego zatem sobie życzę?
Zdrowia, bo bez tego to ... Nic.
Odwagi by mnie nie opuściła. Radości bym każdego dnia mogła widzieć ją w lustrze i na twarzach najbliższych...


środa, sierpnia 07, 2013


Jedna z najpiękniejszych willi w okolicy, Pawła „ulubiony” dom. Za każdym razem gdy ją mijamy wyrażamy entuzjastycznie swoje zachwyty. Nigdy jednak nie zatrzymaliśmy się tam na dłużej, kiedyś zrobiłam kilka zdjęć z samochodu.





 
Tym razem musiało być inaczej. Kiedy wracaliśmy z Fontana Moneta, słońce przestawało oblewać ziemię palącym światłem. Na polu między drogą a domem leżały bele siana, które dodawały miejscu jeszcze więcej uroku. Wtedy właśnie postanowiliśmy się zatrzymać na krótką sesję zdjęciową.




 
Mamusiu ten dom moglibyśmy kupić - powiedział Tomuś wkładając na głowę mój kapelusz.
- Aaaa no pewnie! - zaśmiałam się z pobłażaniem.
Tomuś popatrzył na mnie pytającym wzrokiem.
- Kochanie, myślę, że gdyby nawet wystawiony był na sprzedaż, to kosztowałby fortunę.




Dla dzieci świat jest taki prosty. Szkoda, że beztroska ulatuje z nas wraz z wiekiem, tak jak życie z opuszczonego domu...