Jest czwartkowe, upalne popołudnie. Jedziemy na krótką wycieczkę po okolicy. Mam dziś ochotę podziwiać krajobraz i fotografować! Mario wiezie nas częściowo znajomą trasą do Fontana Moneta. Za San Martino wystawiam głowę za okno i staram się zapisać w pamięci każde mignięcie, każdy ułamek, każdy milimetr tego, co widzę...
- Mów to się zatrzymam jeśli chcesz - odzywa się Mario, kiedy widzi mnie wywieszoną z aparatem przez okno samochodu. Zatrzymujemy się zatem co chwilę. Każde kolejne miejsce wydaje się ładniejsze od poprzedniego.
Wysiadam, przechodzę przez zardzewiałą furtkę, za którą ktoś wetknął polne kwiaty. Kilka opuszczonych grobów. Większość sprzed 50 - 60 lat, ale też kilka z początków ubiegłego stulecia. Uchylam nieśmiało skrzypiące drzwi do kaplicy. Od dawna nikt tu nie zaglądał. Ruszamy dalej ...
Jedziemy i jedziemy, nie widać prawie żadnych zabudowań. Mijamy staruszka, który przy drodze zbiera coś do wiadra. Po chwili docieramy do miejsca zwanego Fontana Moneta. Z naprzeciwka nadbiega czereda dzieciaków pchając wózek własnej konstrukcji. Wrzeszczą, śmieją się do rozpuku, polewają się wodą, a moi chłopcy z wrażenia otwierają buzie.
- To skauci - tłumaczy Mario - są na koloniach.
- Wysiadamy - zarządzam.
Tomek i Mikołaj nieśmiało wchodzą do lasu i jak urzeczeni rozglądają się dookoła. Błądzą w labiryncie przedziwnych szałasów, które zbudowały kolonijne dzieci.
Robię zdjęcia i ruszamy dalej. Po drodze mijamy znów staruszka z wiadrem. Jesteśmy ciekawi co takiego zbiera. Mario zatrzymuje samochód.
- Salve! Co pan ma w tym wiaderku?
Miły dziadek pokazuje na uszy, co znaczy, że nie słyszy, ale na migi tłumaczy nam, że to do jedzenia dla zwierząt. Dziwne kulki, ściąga palcami z suchych traw.
Mam wrażenie, że przeżywam coś niezwykłego, a to przecież zwykła przejażdżka. Może tylko droga to i co mnie otacza trochę niezwykłe...
Wzgórza w kilku odcieniach błękitu zaznaczają linię końca świata.
Cudem nieprzeciętnym jest dla mnie ta ziemia, jej formy, kształty, kolory ...