środa, października 31, 2012



Wszyscy znają historię Romea i Julii, ale mało kto wie, że Włosi "mają" drugą parę kochanków, którzy sławą dorównują tym pierwszym, jednakże ich historia, mimo, że nie podbiła całego świata, jest prawdziwa. Choć od tego czasu minęło ponad 700 lat, wciąż zadziwia i fascynuje. Francesca i Paolo przez wieki pojawiali się na kartach ksiąg, w poezji i w piosenkach, wielu artystów inspirowało się historią ich tragicznej miłości, mówi o nich nawet Dante w V pieśni Piekła w słynnej Boskiej Komedii. Nie wiem, która wersja wydarzeń, jest prawdziwa, co jest mitem, a co zostało dopowiedziane, jedna z wersji mówi, że obydwoje zostali przyłapani w komnacie zamku w Gradarze, tkwiąc w miłosnym uścisku, złączeni pocałunkiem. Tak znalazł ich mąż Franceski i zasztyletował obydwoje. 

 

Odwiedziliśmy Gradarę dwa razy, za każdym zawsze robiła na nas wrażenie. Ale to nie są doznania porównywalne do tych przy zwiedzaniu Florencji, Gradara jest maleńka, kameralna, cicha, zamek wznosi się na wzgórzu, skąd przy dobrej pogodzie widać Adriatyk. Pierwszy raz pojechaliśmy tam pod koniec października. Zachęcił nas Mario, który opowiedział nam, że był tam jako małe dziecko i wszystko co pamięta to ogromny zamek i zwodzony most. Ponieważ z wiekiem zmienia nam się perspektywa, okazało się, że to co jako dziecko widzieliśmy olbrzymim, wcale takie nie jest, widziane oczami dorosłego człowieka. 


Zamek nie jest imponujących rozmiarów, niemniej miejsce jest urocze i gdyby nie kilka sklepików z pamiątkami, pomyślałabym, że turyści nigdy tu nie zaglądają. Myślę, że udało mi się uchwycić na zdjęciach ten bezruch, ciszę i romantyzm... 


Średniowieczny zamek wart jest zwiedzenia, z pewnością wnętrza zainteresują nawet dzieci. Przy pierwszej wizycie mieliśmy też szczęście podziwiać wystawę "skradzionych pocałunków". Gradara może być miłą alternatywą dla tych, którzy spędzają wakacje nad morzem i są już znudzeni oglądaniem parasoli i leżaków.




Drugi raz pojechaliśmy do Gradary z moim bratem. Była pierwsza połowa marca, w Marradi leżało 70cm śniegu, a tu w Marche, blisko wybrzeża kwitły drzewa owocowe. Przeszliśmy tą samą krótką trasą spacerową, bynajmniej nie znudzeni. Uliczki były wyludnione tak jak na jesieni. Zastanawiałam się jak to miasteczko wygląda w szczycie sezonu, czy zmienia się w bombonierkę w stylu San Gimignano? 

 

Wycieczka była cudowna cieszyliśmy się pierwszym wiosennym powiewem, słońcem, widokami, wracaliśmy uradowani i już planowaliśmy gdzie zatrzymamy się na kolację. Przedtem jednak postanowiliśmy obejrzeć w okolicy pewien dom na sprzedaż. Nawet nie przypuszczaliśmy, że powrót do domu zajmie nam o wiele więcej czasu niż zakładaliśmy, i że na pomoc będziemy musieli wzywać strażaków. Ta przygoda zawsze kojarzyć mi się będzie z wiosenną Gradarą. Ale o tym napiszę jutro:)       

 



wtorek, października 30, 2012


Włosi kochają dzieci! Pisałam ostatnio o relacjach Mario i chłopców, ale tak naprawdę nie tylko Mario ma do nich słabość. Dzieciaki są rozpieszczane, ściskane, wychwalane a im oczywiście w to graj i z pewnością jest to jeden z powodów, dlaczego tak dobrze się tam czują, wcale im się nie dziwię. Nie raz zwrócono mi uwagę, że jestem zbyt surowa choć w moich oczach jest wręcz odwrotnie, jestem za bardzo pobłażliwa. "Przecież to dzieci, im wszystko wolno, wszystko wypada" - tak mi mówią przyjaciele przy każdej okazji. My jesteśmy dużo bardziej zasadniczy, dzieci włoskie mają zdecydowanie więcej swobody! Moje krasnale są podwójnymi szczęściarzami, bo pomijając ich dziecięcy urok, to do tego wszystkiego dochodzi jeszcze słowiańska uroda, do której Włosi mają słabość i ich egzotyczność z racji swojego pochodzenia. Dlatego też są noszeni na rękach w przenośni i dosłownie! 

 


Pamiętam kiedy pewnego wieczora u Lorenzo, pizzaiolo widząc dziecięcą ciekawość i żywe zainteresowanie zaprosił ich do wspólnego robienia pizzy - radość była obustronna! Pizzaiolo wykazał się nadzwyczajną cierpliwością i podejściem. Ale tak jest wszędzie, wchodzą w restauracjach na zaplecze, kelner jest zawsze do usług a czasem zmienia się nawet w opiekunkę do dzieci albo animatora. Kiedy Nello  nas odwiedzał obowiązkowo musiał robić z dziećmi rundę po polu na quadzie i jeździł dopóki oni nie powiedzieli basta! Chłopcy traktowani tu są jak władcy świata i chyba w rzeczywistości trochę nimi są, mojego na pewno.... 










 
 
chcemy pojeździć na quadzie!

poniedziałek, października 29, 2012


Zarzuciłam Was ostatnio wspomnieniami z ciepłego południa i widokami niebieskiego morza, ale tak naprawdę to nie tego mi brakuje najbardziej, nawet teraz kiedy listopad za pasem i nastroje mocno pesymistyczne. Znowu do głosu dochodzi moje zaślepienie, bo przecież w Italii byłoby mniej ponuro, mniej smutno, bo w Italii nawet jak zimno to jednak mniej zimno, jak pada, to zawsze mniej niż tu w Polsce. Jeśli w Polsce jest wesoło, to w Toskanii jeszcze bardziej wesoło, itd.... cóż ja poradzę ... kocham mój nieobiektywizm. Pewnie zaraz ktoś powie to co zwykle - bardziej włoska niż Włosi, ale wierzcie jest inaczej, bo ja doskonale zdaję sobie sprawę, że Italia to nie żadna ziemia obiecana, nie o geografię tu się rozchodzi ... To nie kwestia tego gdzie jesteśmy, dla mnie rajem są Włochy, ale ktoś inny może być szczęśliwy w Norwegii, Hiszpanii czy w Otwocku pod Warszawą, chodzi o to by to swoje miejsce odnaleźć, a potem życie staje się pełniejsze. Przecież teoretycznie nawet tu w Polsce mogłabym robić te same rzeczy co tam, ale ... no właśnie - ale! Ale tu coraz mniej rzeczy mnie cieszy i coraz więcej jest tego co mnie drażni, i mimo, że Włochy są pełne absurdów i daleko im do ideału, to dla mnie trochę przekornie tym ideałem jednak są i będą, cokolwiek by się nie działo - tam życie ma inny smak .





Chciałabym wziąć koszyk iść na wzgórza koło domu, napić się wina, pośmiać się, pośpiewać, pobiegać z dziećmi z górki na pazurki, popatrzeć z czułością na kamienny dom, gdzie z komina sączy się smużka dymu. A potem wrócić, zrzucić w progu zabłocone buty, dołożyć drwa do ognia, zjeść puszystą babkę panettone i być szczęśliwa... 


niedziela, października 28, 2012


Patrząc na to, co za oknem mam ochotę pisać tylko o nieznośnych upałach, o morzach lazurowych, więc zróbmy jeszcze jeden szybki skok do Puglii, tym razem do jej północnej części. Kiedy patrzycie na mapę Włoch, na zarys włoskiego bucika, widzicie wyraźnie coś na kształt ostrogi, ta wystająca część to Półwysep Gargano. 


Z moich notatek, lipiec 2010: 
Powrót z pierwszej podróży na południe był niezapomniany i bogaty w rajskie krajobrazy.
Ruszając z Polignano zastanawialiśmy się co możemy jeszcze po drodze zobaczyć, skoro już raz dotarliśmy tak daleko. Klasyka! Nie chcieliśmy bardzo zbaczać z kursu, ale jednak chęć zobaczenia czegoś nowego była silniejsza. Czekaliśmy co zaproponuje nam Mario, a on rzucił szybko: „Widzieliście Gargano?“ – „nie, a warto, jest ładnie?“ – spytałam, „pięknie!“ – odpowiedział bez chwili namysłu. Zjechaliśmy więc z autostrady, by objechać „ostrogę“ włoskiego buta czyli właśnie Półwysep Gargano. Wąską drogą, która wije się wśród skał jak cienka wstążeczka, wspinaliśmy się coraz wyżej, widać było jedynie strome zbocza i jaskrawo lazurowy Adriatyk. 


To co mnie pozytywnie zaskoczyło to naturalność, niemal surowość tego odcinka wybrzeża, ziemia jakby zmęczona upałem, klify, gaje oliwne i skały wystające z wody. Nie było oblepione betonowymi hotelami, ani kolorowe od parasoli. Jedynie z rzadka pojedyncze, kameralne plaże, ze stromymi zejściami, ruch turystyczny zagęszczał się im dalej na północ, dopiero od Vieste zrobiło się nieco bardziej "kurortowo".  To odbiło się też pozytywnie na naszym obiadowym postoju. Zatrzymaliśmy się w małej trattorii z bajeczną panoramą. Sama restauracja do wykwintnych nie należała i dobrze! To była jedna z gatunku "cerata na stole", ale dania z powodzeniem mogły stawać w szranki z tymi z renomowanych lokali. Widać było, że jadają tu głównie miejscowi, bo do najbliższego kurortu było jeszcze daleko, takich też miejsc zawsze szukamy. Tym razem nasz wybór był wyjątkowo trafny, zjedliśmy rybę szpadę, małże, krewetki, pieczoną doradę, jagnięcinę i popiliśmy domowym winem. Po takiej uczcie mieliśmy ochotę jeszcze choć przez moment pomoczyć się w morzu. 


Znaleźliśmy niewielką plażę blisko Vieste, było tak pięknie, że nie wiedziałam gdzie kierować obiektyw aparatu. Mikroskopijne wysepki, malowniczy klif i białe Vieste w oddali, tak jakby malarz przesadził i upchnął na jednym obrazie zbyt wiele. Kiedy słońce schodziło już mocno w dół ruszyliśmy do domu, obiecując sobie, że powtórzymy tę podróż, ale rezerwując jeden dzień więcej na Gargano. 
 

sobota, października 27, 2012

Mario i dzieci...
Myślę sobie, że tak naprawdę nie poświęciłam Mario, żadnego osobnego postu, a mało kto zasługuje na to tak jak on. Wiele osób pyta nas o to jak się poznaliśmy, kim jest dla nas i gdybym chciała opisać wszystko od początku, jeden post by mi nie wystarczył, więc o tym napiszę kiedy indziej. Dziś chciałam opowiedzieć o tym, jak ważną osobą stał się Mario dla chłopców i o tym, jak oni zapełnili pustkę w jego życiu. 


Kiedy ja byłam mała, miałam swoją "babcię" Sabinkę, która nie była moją prawdziwą babcią, ale ja miałam tak silną potrzebę mówienia do kogoś w ten sposób, okoliczności rodzinne były takie a nie inne a różnica wieku odpowiednia, że Sabinka była moją babcią będąc tak naprawdę moją ciocią. Wiele mam wspaniałych wspomnień z dzieciństwa, ileż ona zabaw nam wymyślała, ileż historii arcyciekawych opowiadała, to zostanie na zawsze mimo, że drogi ludzi się rozchodzą czasem bezpowrotnie. 

Chłopcy idą na poszukiwanie meteorytów
Kiedy teraz patrzę na chłopców, to bardzo się cieszę, że poznali Mario. Mogłabym godzinami opowiadać o tym co dla nich wymyśla, ile radości im daje. Kiedy zobaczył, że dzieci przy każdej okazji naciągają nas na zabawki "mały archeolog", powiedział - nie wydawajcie pieniędzy na takie bzdury, ja im zorganizuję taką zabawę, że do końca życia zapamiętają. Tydzień przed naszym przyjazdem w maju, Mario opracowywał recepturę na masę, z której miały powstać meteoryty, nie mogła być za twarda, aby dzieci same mogły je rozłupywać, ale też niezbyt miękka, by nie rozpadały się w rękach. Metodą prób i błędów udało mu się ulepić około 20 "meteorytów", a każdy miał w środku niespodziankę do odkrycia, stare monety, biżuterię, kamienie "drogocenne", a nawet coś do jedzenia. Kiedy przyjechaliśmy Mario rozrzucił je po polu przed naszym domem, opowiedział dzieciom bajkę o deszczu meteorytów i poszli na poszukiwanie! Jak w reklamie karty kredytowej - radość dzieci bezcenna. Biegali podekscytowani, krzyczeli przy każdym odnalezionym okazie, potem przez długi czas siedzieli przed domem, stukali małymi młoteczkami, rozłupywali, płukali skarby, a na koniec z tego co znaleźli urządzili muzeum.  


Rozochoceni po tej zabawie, powiedzieli Mario, że teraz chcieliby iść szukać złota w pobliskiej rzece. Jak tylko przyjechaliśmy na letnie wakacje, nie zdążyli jeszcze dobrze rozpakować walizek, a już byli gotowi do wyprawy. Mario miał cały słoik starych monet, które rozrzucił w potoku płynącym nieopodal. Chłopcy byli przeszczęśliwi! Nie umiem nawet opisać ich radości... Na rzece Mario wymyślił też inną zabawę - budowanie tamy, a potem uwolnienie całej zebranej wody, pojechali przygotowani jak robotnicy drogowi, zabawa zabawą ale wszystko na serio, pełen profesjonalizm:) 

poszukiwacze złota
 




Powinnam jeszcze napisać o drobnych radościach, momentach, każdego niemal dnia. Pewnego wieczoru Mario przebrał się za zjawę i biegał koło domu, Tomek był wniebowzięty, tylko Mikołaj,  tym razem, nie przyłączył się do zabawy, było też wożenie chłopców taczką, wojny na wodę, mecze z komentatorem, o których już tu pisałam i pewnie wiele innych rzeczy, które teraz nie przychodzą mi do głowy. Raz nawet Mario przypłacił to własnym zdrowiem, kiedy próbował bawić się z dziećmi w karateków. Kiedy fikali koziołki, robili przewrotki on brał oczywiście cały ciężar na siebie i chyba zapomniał, że mimo swojej niezwykłej sprawności, stracił już elastyczność dwudziestolatka. My wróciliśmy wtedy do Polski, a Mario poszedł na ponad miesięczne zwolnienie z unieruchomionym barkiem:) 


Mam nadzieję, że jako dorośli, będą te momenty wspominać z rozrzewnieniem, kiedy teraz ja na nich patrzę, czasem im zazdroszczę... chciałabym jeszcze raz być małą dziewczynką ...