piątek, września 28, 2012

 

To już trzeci rok się zaczyna kiedy jesteśmy w Casalucio, czyli jedną nogą u siebie, a mnie się wydaje jakby to było wczoraj. Oglądam zdjęcia i dopiero widzę, że to szmat czasu, jak wnętrze domu nabrało życia przez ten czas, jak je powoli zagraciliśmy, jak dzieci urosły i wydoroślały, jak Mario przybyło siwych włosów... 
Tak pisałam zimą  po naszym przyjeździe już "do siebie", moje pierwsze wrażenia uwieczniłam tradycyjnie na papierze, dziś odkurzam wygrzebane z dna szuflady notatki:

 Wyjeżdżając z Toskanii ostatniego dnia lipca pocieszałam się myślą, że już wkrótce, już za chwilę znów tu będę. Niestety wyjazd zaplanowany na wrzesień nie doszedł do skutku. Czekałam więc na październik i święto kasztanów, ale i tym razem niezbyt szczęśliwy splot wypadków zatrzymał nas w Warszawie. Było mi przykro, ale cóż ... siła wyższa. Postanowiłam jednak, że musimy odczynić złe uroki i dobrze zacząć Nowy Rok, dobrze znaczyło oczywiście w Italii. Tym sposobem 27 grudnia bladym, a raczej czarnym jeszcze świtem, na przekór zdrowemu rozsądkowi i wszelkim przeciwnościom losu, zapakowaliśmy samochód i ruszyliśmy w podróż. Mimo zimowej pory, mieliśmy szczęście, udało nam się pokonać dystans w 16 godzin, wieczorem już ogrzewaliśmy się przy kominku u Mario. Nazajutrz, zaraz po śniadaniu pojechaliśmy do naszych nowych gospodarzy dopełnić formalności i odebrać klucze do naszej posiadłości. O ile same formalności właściwie zakończyły się na pogawędce i piciu kawy o tyle później problemy zaczęły wyrastać jak spod ziemi! Udało nam się szczęśliwie pokonać ostatnie 100 metrów podjazdu do domu, choć droga jest bardzo stroma a do tego pokryta była resztkami zlodowaciałego śniegu. Kiedy wypakowaliśmy walizki, ogarnęła nas euforia, zaglądaliśmy w każdy kąt domu i poznawaliśmy go do nowa. Ponieważ to kamienny dom i dość długo stał zamknięty, w środku było jak w chłodni!  Syn gospodarzy Franco, który przyjechał z nami aby pokazać co, gdzie i jak, natychmiast wziął się za rozpalanie kominka, niestety cały dym zaczął wchodzić do mieszkania zamiast wychodzić kominem. Pootwieraliśmy okna, a od tego zrobiło się jeszcze zimniej.  Przytargałam więc z szafy wszelkie koce, kołdry i otuliłam nimi dzieci. Unieruchomione na kanapie przed telewizorem zajadały gorący, polski żurek, który w międzyczasie ugotowałam, podczas gdy panowie walczyli z ogrzewaniem, ponieważ i piec chyba w zmowie z kominkiem, odmówił współpracy. Czara się przelała dosłownie i w przenośni, gdy spod zlewu zaczęła wyciekać woda. To już skutecznie zgasiło nasz entuzjazm. Franco patrzył na nas przestraszony, pewny, że za chwilę zwiniemy manatki i wrócimy do Polski. Zapewniał nas, że wszelkie usterki naprawią w ciągu jednego dnia. Zebraliśmy więc podręczne rzeczy i z podkulonym ogonem wróciliśmy do Mario. Na szczęście następnego dnia wszystko działało tak jak należy, jedynie kominek jeszcze przez kilka dni kaprysił, wyrzucając na salon kłęby dymu.      



 

Spodobał Ci się tekst?

Teraz czas na Ciebie. Będzie mi miło, jeśli zostaniemy w kontakcie:

  • Odezwij się w komentarzu, dla Ciebie to chwila, dla mnie to bardzo ważna wskazówka.
  • Jeśli uważasz, że wpis ten jest wartościowy lub chciałbyś podzielić się z innymi czytelnikami – udostępnij mój post – oznacza to, że doceniasz moją pracę.;
  • Bądźmy w kontakcie, polub mnie na Facebooku i Instagramie.

PODOBNE WPISY

0 komentarze